„Pomnóż to przez nieskończoność, dodaj głębię wieczności, a otrzymasz próbkę tego, o czym mówię”

1Niebo nad Berlinem (1987, reż. Wim Wenders)

Umiera się zawsze samotnie. Niektórzy powiedzą, że nie tylko umiera, ale że z samotnością się rodzi. Co jednak w przypadku, gdy pod lupę weźmiemy osobnika postawionego w jakiś sposób poza życiem? Sprawującego nad nim władzę, mającego moc je odebrać lub też roztaczającego nad nim czułą anielską opiekę? Anioł stróż i anioł śmierci – ten ostatni zarówno w ludzkiej (płatny morderca), jak i bardziej nadprzyrodzonej postaci. Zobaczmy, jak tacy radzą sobie z trwogą samotności.

Znacie Leona? Każdy go zna, wszak film Luca Bessona 1994 zyskał status kultowego, choć, niestety, pozostał niedoceniony odpowiednimi statuetkami. Najazd kamery – od oceanu, przez widok na miasto Nowy Jork, aż do ulic Małej Italii. Jesteśmy u Tony’ego, który generalnie sprawia wrażenie przyzwoitego człowieka, tyle tylko, że działa we włoskiej mafii. To tutaj Leon odbiera zlecenia. Czym się zajmuje? Odpowiedź jest krótka i celna. „Sprzątam” – mówi. O jego skuteczności w tym fachu możemy przekonać się już w pierwszych brawurowych scenach filmu. Nikt nie odważy się zaprzeczyć, że Leon jest Zawodowcem. Reżyser, z właściwą sobie dezynwolturą, odwraca jednak utarte schematy. Oto bowiem mamy płatnego mordercę, którego… nie da się nie lubić. Jego poczciwość, prostota ducha, nieporadność i bezpretensjonalność (koncertowo zagrane przez Jeana Reno) uwiodą każdego. Leon zawsze pije mleko i tylko mleko, nie umie czytać ani pisać, a w kinie z otwartymi ustami ogląda Gene’a Kelly’ego jeżdżącego na wrotkach. W wolnym czasie trenuje i troskliwie zajmuje się swoją roślinką, pielęgnując każdy jej listek. To ona jest jego najwierniejszym i jedynym towarzyszem, razem z nią przenosi się z miejsca na miejsce. „To mój najlepszy przyjaciel. Zawsze szczęśliwy. Nie zadaje pytań. I jest taki jak ja, widzisz? Nie ma korzeni.”, wyjawi Matyldzie, 12-letniej dziewczynce, która wywróci jego proste i uporządkowane życie do góry nogami. To ona poradzi mu, że jeśli naprawdę kocha roślinkę powinien pozwolić jej zapuścić korzenie. Ostatecznie sprawi, że Leon zapragnie tego dla siebie… i dla niej. Początkowo cleaner stara się odrzucić od siebie kłopot w postaci małej dziewczynki (diabelnie charyzmatyczna młodziutka Natalie Portman), której rodzina została wystrzelana jak kaczki (notabene przez policję), ale wychowana w trudnym środowisku mała ma charakter i determinację. Nie pozwoli tak łatwo wyrzucić się z życia człowieka, który dzięki swojej profesji mógłby pomóc jej dokonać zemsty. Otworzył jej drzwi, gdy zależało od tego jej życie. Teraz jest za nie odpowiedzialny. „Jeśli mnie teraz wyrzucisz, to tak jakbyś nigdy nie otworzył swoich drzwi”. Leon przeżył już kiedyś uczuciowy dramat, jego ukochana została zastrzelona przez własnego ojca, który nie zgadzał się na jej związek z biednym analfabetą. To wtedy po raz pierwszy zabił człowieka, to wtedy wyjechał do Ameryki i stał się tym, kim jest. Dlatego się nie angażuje, dlatego śpi na fotelu z jednym okiem zawsze otwartym. Stary, dobry Tony ostrzega swojego protegowanego „Zmiany nie są dobre, Leonie. Wiesz?”. Leon wie. Ale wbrew samemu sobie, wbrew rozsądkowi zgadza się na propozycję Matyldy, uczy 12-latkę „sprzątania”, a ona uczy go, jak siebie „podlewać” – uczy go kochać. Dlatego płatny zabójca stanie do walki z całym plutonem sił specjalnych nasłanych przez szalejącego z furii Stansfielda – nemezis dziewczyny, jednego z najczarniejszych charakterów w historii kina (wybitna, obłędna kreacja Gary’ego Oldmana – gdzie była wtedy Akademia?). Dlatego zapewniając jej bezpieczną ucieczkę, gdy sam zostaje uwięziony w pułapce, przekonuje ją z mocą: „Dzięki tobie poznałem smak życia”.

2Leon Zawodowiec (1994, reż. Luc Besson)

Mr Black

Sprzątający „klientów” bez mrugnięcia okiem Leon nie mógł mieć zbyt wielu przyjaciół. Co w takim razie zostaje aniołowi śmierci na pełny etat, który trwa na służbie od „tysiącleci pomnożonych przez eony i dodanych do wieczności”? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Martin Brest, prezentujący w swoim filmie śmierć, która chce się „rozejrzeć”. W tym celu ponury żniwiarz wybiera sobie odpowiednio doświadczonego przewodnika oraz ciało młodego człowieka i wciela się w tytułowego Joe Blacka (1998). Przewodnikiem po życiu ma być William Parrish (znakomity Anthony Hopkins), bogaty przedsiębiorca, który wkrótce skończy 65 lat intensywnego i owocnego życia. Od dłuższego czasu zadaje sobie pewne pytanie. Śmierć przynosi mu na nie odpowiedź. „Tak” – słyszy głos. „Tak, umrzesz”. W zamian za współpracę, oferuje mu jednak jeszcze trochę czasu. „Chodzi o to, żebym nie stracił zainteresowania”. Chcąc nie chcąc, William musi wprowadzić śmierć do swojego domu (z całą świadomością wariactwa takiego posunięcia), przedstawić rodzinie, a także tolerować jego obecność na posiedzeniach zarządu firmy, narażając na szwank swoją reputację, jako że nie może ujawnić prawdziwej tożsamości niespodziewanego gościa. Jest tylko w stanie podać zmyślone nazwisko: Joe Black. O ironio, okazuje się, że ciało przejęte przez Joe należało do młodzieńca, którego tego samego ranka spotkała w kawiarni córka Parrisha, i który zrobił na niej piorunujące wrażenie. Dokładnie takie, jakiego życzył Susan jej ojciec, mówiąc „Chcę, żebyś lewitowała, tańczyła jak derwisz. […] Bądź otwarta, kto wie? Może uderzy grom”.

Narracja filmu jest niespieszna, kamera z łagodną starannością rejestruje niezwykły proces oswajania się śmierci z życiem, z uczuciem pochylając się nad każdym niewprawnym gestem Joe. Śmierć w ludzkim ciele zachwycającego subtelnością Brada Pitta jest bowiem rozczulająco niewinna – nieświadoma ludzkich obyczajów, powiedzeń, reguł towarzyskiej czy biznesowej gry. Z dziecięcą ciekawością kontempluje codzienne, niezauważalne dla nas czynności. Uczy się, co to znaczy coś lubić – vide rozbrajająca scena, w której po raz pierwszy kosztuje masła orzechowego! Jego autentyczne zadziwienie i bezpośredniość reakcji porażają niewymuszoną naturalnością. Stąd długie, statyczne ujęcia, wypełnione doznaniem piękna chwili oraz delikatnie płynącą muzyką, która zgodnie z tytułem utworu pozwala również widzowi poczuć whisper of a thrill.

Jest coś, co Joe chce szczególnie poznać. Pragnie przeżyć to, o czym z taką pasją mówił córce William Parrish – obsesję, ekstazę i nieprzytomne szczęście miłości. Przypadek sprawia, że odnajduje to właśnie w tej, do której te słowa były adresowane – Susan, będącej już pod urokiem mężczyzny z kawiarni. Tymczasem tempus fugit, aeternitas manet. Spotkana w szpitalu toczona przez raka kobieta przypomina śmierci, że to nie jest jego miejsce. Joe upiera się, że ktoś go tu potrzebuje. Jednak jego ukochana nie wie, kim jest, a on tylko przyjechał na wakacje. Jeśli zostanie dłużej, słońce, zamiast przyjemnie grzać, zacznie palić. „Większość z nas jest tu sama” – mówi cierpiąca.

Co prawda, przywołałam już ostatnią instancję – anioła śmierci, ale jego figura nie zwiastuje jeszcze nadejścia końca tego tekstu. Zanim się to stanie, przejdziemy jeszcze na drugą stronę mocy – do wysłanników światłości.

3Joe Black (1998, reż. Martin Brest)

W stronę nieba

Niebo nad Berlinem (1987, reż. Wim Wenders) snuje pełną melancholii opowieść o mieście, które wiele przeszło, ma za sobą trudną wojenną historię, a teraz jest przedzielone murem. Berlińczyków poznajemy z anielskiej perspektywy, słysząc ich myśli tak, jak słyszą je aniołowie. Każdy człowiek opowiada swoją historię, w duchu artykułuje swoje myśli – błahe, urywane, poetyckie, uczone, boleśnie egzystencjalne. Opowiadający jest sam ze swoją opowieścią, tak, jak jest sam ze swoim życiem. Jego głos jest odizolowany od innych głosów. Nie wie, że ktoś go słyszy. Ludzie nie wiedzą o obecności aniołów, widzą je tylko dzieci. Zresztą, gdy o dziecięctwie mowa, Wim Wenders dokonuje tutaj jego apoteozy. Jak refren powtarzana jest fraza: „Kiedy dziecko było dzieckiem…”, poprzez którą głos z offu opisuje prostotę interakcji dziecka ze światem.

Od boskich posłańców przejmujemy też sposób patrzenia – anioły jako duchowe, pozbawione zmysłów byty nie widzą kolorów. Świat widziany ich oczami jawi się w monochromatycznej tonacji. Dopiero, gdy demonstrator obrazów odda spojrzenie człowiekowi, obraz zakwita pełną paletą barw. Damiel, jeden z dwóch aniołów, którym towarzyszymy, zapragnie zobaczyć to na własne oczy. Zaczyna mieć dość „życia wyłącznie duchem”, ciągłego „unoszenia się”. Mówi, że chciałby „poczuć w sobie jakiś ciężar, który skończyłby nieskończoność i przywiązał mnie do świata”. Nie być tylko obserwatorem, lecz uczestnikiem. „Mieć poczerniałe od gazety palce”. W tym samym czasie Damiel zaczyna przyglądać się Marion, artystce trapezowej, która dowiaduje się, że jej kariera lada dzień się skończy – cyrk upada z powodów finansowych. Marion prowadzi monolog wewnętrzny, w którym mówi o poczuciu pustki, strachu, obcości w Berlinie, w którym jest przyjezdną, a wreszcie o niespełnionym pragnieniu miłości. Pragnący zmienić swoją tożsamość anioł coraz częściej towarzyszy cyrkowej akrobatce, będąc przy niej w jedyny możliwy dla niego sposób – słuchając głosu jej duszy. W końcu zrzuca skrzydła, sprzedaje złotą anielską zbroję i rozpoczyna poszukiwanie ukochanej. Już na samym początku poznaje smak krwi – symboliczny smak życia. Nareszcie może widzieć kolory i natychmiast rozpoczyna naukę ich rozpoznawania. Damiel-człowiek zachłystuje się życiem: martwieniem rąk na mrozie, parzącym kubkiem kawy, odczuwaniem potrzeby głodu. Wszystko jest dla niego nowe, jest niczym dziecko ze wspomnianego powtarzającego się refrenu, z tym że tym razem to „dziecko” nadal robi to, co wówczas, gdy dzieckiem było. Gdy znajduje Marion, ich spotkanie ma wymiar niemal mistyczny, ona wie, że on jest tym na kogo czekała, a on pozwala jej mówić. Jej wewnętrzny monolog zostaje wypowiedziany głośno. Później były anioł powie tylko: „Zachwyt nad kobietą i mężczyzną przemienił mnie w istotę ludzką. Teraz wiem to…czego nie wie żaden anioł”.

Co łączy śmierć, zabójcę zadającego ją na zlecenie i anioła starającego się ocalić każdy ognik życia? Każdy z nich z natury swojego bycia zmaga się z dojmującym osamotnieniem. Do zmiany tego stanu rzeczy potrzebna jest zasadnicza przemiana ich natury: zimny rozsądek mordercy musi ustąpić uczuciu, śmierć i anioł muszą zaznać człowieczeństwa. Dopiero, gdy sięgną do dzieciństwa jako źródła duchowego i zmysłowego piękna, i docenią smak życia, mogą przełamać izolację, otworzyć się na nieznającą granic, odwieczną i nieskończoną potęgę miłości.

Tytuł artykułu jest cytatem ze ścieżki dźwiękowej filmu Joe Black (1998, reż. Martin Brest).

Monika Pietras