Nienawistna ósemka (2015, reż. Quentin Tarantino)
Belgijski surrealista, René Magritte, malował drewnianą fajkę i jabłko z podpisem informującym, że to nie są przedstawione przedmioty, co czyniło te pozornie realistyczne obrazy pasującymi do nurtu, który reprezentował. To pewnie przypadek, że te dwa symbole są istotne dla Nienawistnej ósemki (2015), ale nawiązując do twórczości Belga, warto na samym początku zaznaczyć, że wbrew temu, co sugerują dystrybutorzy – To nie jest ósmy film Tarantino.
Reżyser sprytnie wykorzystał zamieszanie wokół tego, że do niektórych filmów, chociaż powszechnie kojarzonych z nim, pisał tylko scenariusze (między innymi do Prawdziwego romansu, 1993, reż. Tony Scott) lub scenariusz powstawał na bazie jego niewykorzystanego tekstu (na przykład Urodzeni mordercy, 1994, reż. Oliver Stone). Poczucie chaosu u mniej uważnych widzów może wywołać również współpraca z Robertem Rodriguezem – Sin City: Miasto grzechu (2005) na podstawie komiksu Franka Millera obaj reżyserowie współtworzyli z autorem oryginału, ale sequel Sin City 2: Damulka warta grzechu (2014) Miller nakręcił już tylko z Teksańczykiem. Niemal analogiczna sytuacja miała miejsce z obiema częściami Grindhouse’u (2007), przy czym słowo „części” w tym przypadku należy traktować umownie. Filmy są niezależnymi produkcjami obu twórców, o różnych motywach przewodnich, przy czym część Rodrigueza pod szyldem Planet terror można traktować jako puszczenie oczka w stronę fanów Od zmierzchu do świtu (1996), filmu w reżyserii wspomnianego, ale ze scenariuszem Tarantino i współdzielonym przez niego pierwszym planem. To już wydaje się za dużo, a przecież wypada pamiętać o kultowej komedii sensacyjnej z Timem Rothem, która była sumą czterech etiud różnych reżyserów – poza wspomnianym duetem popis reżyserski w Czterech pokojach (1995) mogli dać też Allison Anders i Alexandre Rockwell.
O ile skojarzenia z malarstwem międzywojnia są raczej czystym przypadkiem i fiksacją autorki tekstu, o tyle wyłożenie przez nią powyższych kwestii już nie. Pominąwszy filmy nie w całości autorskie i niedokończony debiut My Best Friend’s Birthday (1987) oraz ze świadomością, że Kill Bill miał być pierwotnie filmem ponad czterogodzinnym, a nie rozdzielonym z powodu kwestii dystrybucyjnych na vol. 1 i vol. 2, faktycznie można się doliczyć ośmiu filmów Tarantino. Przypomina to jednak trochę teorię związaną z obsesją na punkcie liczby 23 i naiwny scenariusz filmu z „niekomediową” rolą Jima Carreya o dwucyfrowym tytule. Jak zostało wspomniane wyżej, reżyser wykorzystał ten matematyczny fakt do tego samego celu, co zawsze – zrobienia sobie z widza (może ze szczególnym uwzględnieniem krytyków i kolegów z branży) „jaj”. Można zaryzykować stwierdzenie, że robi sobie też „jaja” sam z siebie, bo chociaż korzysta z tej samej zasady, co zawsze – kumulacji cytatu w cytacie – to tym razem najbardziej wyraziste follow-upy (czyli w jednym z najbardziej niedocenianych gatunków muzycznych – odniesienia) dotyczą jego dorobku, a skoro sam na przestrzeni ponad dwudziestu lat ciągle kogoś cytował, tworzą się odniesienia „szkatułkowe”. Można pomyśleć, że Quentinowi mocno urosło ego, skoro stworzył film o takiej konstrukcji, jednak co bardziej świadomy widz pewnie przyzna, że przy takim dorobku mógł sobie na to pozwolić. Podobnie jak na jeszcze bardziej wyrazistą dekonstrukcję gatunku. W wielu scenach Nienawistnej ósemki można zauważyć wizualną identyfikację z westernem: najazd kamery na (uwielbiane przez reżysera) stopy w strzemionach, powiewające końskie grzywy czy charakterystyczne nakrycia głów bohaterów. Wszystko po to, aby scenę później postaci wypowiadały się o koniach jak o członkach rodziny bądź proponowały sobie nawzajem wprowadzenie Dnia Bez Kapelusza, bez którego większości z nich na ekranie nie widać.
Nienawistna ósemka (2015, reż. Quentin Tarantino)
Natłok symboliki związanej z Pismem Świętym (jednym z pierwszych obiektów widniejących w kadrze jest zaśnieżony krzyż, potem niby Jeźdźcy Apokalipsy, w czasie akcji filmu odbywa się coś na kształt quasi-Wigilii oraz Drogi Krzyżowej jednocześnie i tak dalej) może sugerować, że jedna osoba spośród „ósemki” zostanie wybrańcem. Warto przeanalizować z czego Quentin mógłby się wyspowiadać i jaką grupę odbiorców prowokował najbardziej do tej pory. Na pierwszy rzut oka są to czarnoskórzy (Spike Lee od zawsze miał pretensje za to, jak Tarantino przedstawia ich w swoich filmach i że wyraz nigga słychać nieraz co kilka zdań scenariusza) i pewnie zagorzałe feministki (bo w większości filmów QT kobiety stają się obiektem fetyszyzacji). Na szczęście Tarantino jest zbyt inteligentnym i przewrotnym twórcą, by wszystkie „znaki”, które przekazuje odbiorcy, naprowadzać miały na właściwy trop. Warto jednak przypomnieć, że na Wściekłe psy (1992) składało się sześć „postaci o różnych kolorach”. Jakkolwiek rasistowsko to nie zabrzmi, gdy doda się po jednostce z obu wspomnianych wyżej grup, powstaje właśnie Nienawistna ósemka. To nie czas i miejsce na zastanawianie się, jaki kolor powinna mieć jedyna kobieca postać (szczególnie, że w debiucie Tarantino Steve Buscemi miał przydomek Mr. Pink), chociaż właściwie dość oczywistym wyborem wydaje się fiolet – taki kolor ma ni to siniec, ni to make-up Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh), który w niektórych ujęciach wydaje się wręcz dosłownym wizualnym przepisaniem opaski na oczach Elle Driver (Daryl Hannah). Daisy łączy zresztą niemal wszystkie kobiece protagonistki pojawiające się w filmach reżysera, jest równie sprytna i cwana jak kobiety z Kill Billa i Grindhouse: Death Proof, a jednocześnie bywa bardziej odrażająca niż scena, w której Mia Wallace (Uma Thurman) jest bliska śmierci po przypadkowym wciągnięciu heroiny, chociaż często wygląda raczej jak dziecko umazane dżemem niż obryzgana krwią dojrzała osoba. Zarówno ona, jak i Major Marquis Warren (Samuel L. Jackson) mają wiele wspólnego z tytułową postacią z Django (2012), tylko pozornie na nieco innych płaszczyznach. Kobieta (prawdopodobnie wielokrotna morderczyni, wybitna w swoim fachu) jest traktowana przez łowcę głów, Johna Rutha (Kurt Russel) jak niewolnica, a Warrena, mimo osiągnięć w fachu i niebagatelnym IQ wciąż spotykają rasistowskie komentarze, nawet od postaci, które wydają się bardzo polite. Grany przez Tima Rotha Oswaldo Mobray, mimo że z szacunkiem traktuje tak zezwierzęconą kobietę, jaką wydaje się Daisy Domergue, dziwi się, że adresatem listu od prezydenta Lincolna jest akurat that nigga. Kwestia listu jest generalnie jedną z bardziej budzących emocje wśród postaci, a widz również czuje intelektualną przyjemność, kiedy w czasie oglądania filmu zestawi ją z kultową przemową Julesa (Ezechiel, 25:17). To właśnie Samuel L. Jackson miał pewnie największą frajdę z pracy na planie – jako jedyny z aktorów grał wcześniej u QT równie wyrazistą co w Nienawistnej ósemce postać i chyba również jako jedyny mówi więcej do widza niż do samych postaci. Szczególnie historię ostatniego dnia życia syna Generała (Bruce Dern) przekazuje w sposób, jakiego nie powstydziłby się magister psychologii stosowanej, a uwzględniając falliczny kształt strzelby, pewnie pochwaliliby go również twórcy psychoanalizy, żyjący zresztą w czasach, w których osadzona jest akcja produkcji – o ile w ogóle można wziąć ją na historyczny warsztat. Kilka smaczków z ostatniego rozdziału wyraźnie odnosi się za to do współczesnej historii kraju – pojawia się nazwa gangu kojarząca się z Rodziną Mansona, na pytanie jednej z postaci jedyna czarnoskóra osoba odpowiada „Yes, you may!”, a sam tytuł ostatniego rozdziału jest równie sugestywny i metaforyczny (Black man, white hell).
Odbiór filmu jest różny w zależności od tego, które filmy Tarantino widz zna, jaki ma do nich stosunek, czy jest wrażliwy audiowizualnie i czy zna produkcje, na których wzorował się reżyser. Jednak w scenariuszu można znaleźć odniesienia znacznie bardziej odległe historycznie i geograficznie niż XIX wiek w Ameryce – chociażby do antycznej tragedii. Co prawda odzwierciedlenia zasady decorum nie widać, wręcz przeciwnie, a zamieszanie lingwistyczne jest jeszcze większe niż w Bękartach wojny (2009), ale blisko byłoby reżyserowi do osiągnięcia jedności czasu, miejsca i akcji, tyle że wtedy musiałby pewnie zmienić nazwisko na Polanski. Specyficznie jest także przedstawiony antyczny chór – w jednej scenie postać gra na gitarze i śpiewa utwór, przepowiadający dalszy ciąg akcji, co z kolei jest charakterystyczne dla twórczości Todda Solondza. Cofnięcie czasu w rozdziale czwartym to ruch kojarzący się dość jednoznacznie z Funny games (1997) Michaela Hanekego, głos z offu komentujący zachowania bohaterów to znowu zabieg stosowany dawniej przez von Triera, a gdy widz zwróci uwagę na to, że postaci najczęściej siedzą, palą tytoń i piją sporo kawy, być może przypomni mu się Jarmusch i tak dalej… Można odnieść wrażenie, że reżyser przez prawie trzy godziny prowadzi grę z odbiorcą. Zresztą zawsze to robił, a że proste gry szybko się nudzą, należy je komplikować – stąd na przykład postać Meksykanina nie pali papierosów Red Apple, a tytoń Manzana Roja – to dokładnie ta sama marka, tylko w innym języku. Lubił ją Butch z Pulp Fiction (1994) i postaci z kilku późniejszych produkcji. Oczywiście istnieje jedynie w universum QT.
Najbardziej charakterystyczną marką Tarantino jest jednak przemoc. W Nienawistnej ósemce jest jednocześnie bardziej umowna i bardziej dosłowna niż w którymkolwiek jego filmie, trochę jak we współczesnym polskim teatrze, albo… jak na podwórku. W dziecięcym świecie zwykle relacje wyglądają tak, że dzieciaki cały czas spędzają w tej samej grupie, z którą przybyły na plac zabaw. Nawet jeśli po drodze ma miejsce bitwa na śnieżki, porozsypują się cukierki, a na koniec trzeba w przemoczonym ubraniu robić orły w śniegu. Tam czas płynie równie szybko, co w głowie Quentina Tarantino. To nie jest film dla starych ludzi. Nikt też nie zjada swojego ogona.
Weronika Fryben