Galavant (2015–, Dan Fogelman)
Autoironia nigdy nie była mocną stroną telewizyjnych twórców. Parodiowanie innych, żartobliwe komentowanie popkultury, polityki czy spraw społeczno-obyczajowych – po to sięgano często, ale gdy przychodziła pora na spojrzenie w lustro, chętnych brakowało. Czy coś zaczęło się zmieniać?
Do takiego wniosku można dojść, przeglądając niektóre serialowe propozycje amerykańskich nadawców. Dotyczy to zarówno telewizji prywatnych, jak i ogólnodostępnych, ponieważ autoironiczne podejście nie ma jednego, wyraźnego prowodyra. Właściwie trudno nawet nazwać je modą, to raczej jeden z wielu trendów, który jednak jest w telewizji stosunkowo świeży i na tyle interesujący, że warto przyjrzeć mu się bliżej. Pod lupę wziąłem trzy seriale, które w mniej czy bardziej wyraźny sposób sięgają po znane telewizyjne wzorce i przekształcają je na własne potrzeby.
Telenowela amerykańska
Najdłuższy staż w tym gronie ma produkcja stacji The CW Jane the Virgin, która zadebiutowała na antenie w 2014 roku. Serial autorstwa Jennie Snyder Urman powstał jako wariacja na temat południowoamerykańskich telenoweli i z miejsca podbił serca widzów i krytyków. Opowieść o sztucznie zapłodnionej dziewicy (!) Jane Glorianie Villanuevie okazała się jednym z największych zaskoczeń zeszłego sezonu i z miejsca została najbardziej cenionym serialem w dorobku The CW (stacji specjalizującej się w produkcjach młodzieżowych i komiksowych). Natomiast grającej główną rolę Ginie Rodriguez przyniosła Złotego Globa. Na czym polega fenomen tej zwariowanej historii?
Jane the Virgin (2014–, Jennie Snyder Urman)
W skrócie chciałoby się odpowiedzieć, że na puszczeniu wodzów fantazji i nie przestrzeganiu jakichkolwiek reguł, ale to nie byłaby do końca prawda. Choć Jane the Virgin sprawia wrażenie przeniesionego na ekran szalonego snu scenarzysty, to jest produkcją przemyślaną w najdrobniejszych detalach. Owszem, mnogość tutejszych wątków poraża, a próby ich streszczenia są skazane na niepowodzenie, ale wszystko, co dzieje się na ekranie, ma konkretny rodowód. Mianowicie, wspomnianą już wyżej, telenowelę. To właśnie tandetne opery mydlane, przybierające karykaturalne formy i ciągnące się przez setki odcinków tasiemce zainspirowały twórców do stworzenia serialu, który nie tyle je parodiuje (to robiło już wielu przed nim), co sięga po jego absurdalne wzorce, wykoślawia je i w swoisty sposób oddaje im hołd.
Jane the Virgin (2014–, Jennie Snyder Urman)
Poczynając od samego założenia Jane the Virgin, poprzez dziesiątki fabularnych wolt, romansów, śmierci, powrotów zza grobu i innych, aż po tak drobne, lecz znaczące elementy, jak pomagający nie pogubić się w tym labiryncie narrator – wszystko tu mruga do widza, dając mu znać, by ciesząc się opowieścią, dostrzegał jej drugie dno. Czy można więc nazwać ten serial parodią? Nie, ponieważ mimo absurdalnych fundamentów, Jane the Virgin jest produkcją całkiem poważną (oczywiście pozostając przy tym komedią). Tutejsi bohaterowie to nie sztuczne figury stworzone, by je wyśmiewać, ale ludzie z krwi i kości, których losy emocjonują nie mniej niż innych telewizyjnych postaci. Serial The CW wyróżnia jednak podejście do materiału źródłowego. Zamiast po prostu ją wyśmiać lub banalnie skopiować, twórcy wzięli elementy telenoweli i przedstawili je w krzywym zwierciadle, pokazując dystans do siebie, swoich bohaterów i widzów. Znając słabe strony oper mydlanych, potrafili je uwypuklić i przekształcić w zalety.
Z mieczem w dłoni i pieśnią na ustach
Podobną, choć nie tożsamą ścieżkę obrał Dan Fogelman, twórca Galavanta. Komediowy musical sięga pełnymi garściami zarówno po wzorce wypracowane przez seriale historyczne i fantasy, jak i odniesienia do popkultury i codzienności. Galavant jest równie mocno świadomy swojego pochodzenia, co Jane the Virgin, ale wyraźniej niż tam daje nam się to do zrozumienia. O ile serial The CW pod warstwą autoironii krył poważną treść, o tyle produkcja ABC to stuprocentowa zabawa konwencjami, w której próżno szukać czegokolwiek „na serio”. Nie należy tego jednak odbierać jako wady.
Galavant (2015–, Dan Fogelman)
Galavant nie ma żadnych hamulców w sięganiu po serialowe nawiązania (zwłaszcza z Gry o tron), które oczywiście przedstawia na własny sposób, ale dość niespodziewanie, chyba również dla samych twórców, największe pokłady autoironii odnaleźli oni… w samych sobie. Rzecz w fatalnej oglądalności, jaką ma serial ABC za oceanem, tak złej, że zamówienie drugiej serii odebrano powszechnie jako cud (lub symptom tragicznej kondycji telewizji ogólnodostępnych, zależy, jak na to spojrzeć) i oczywiście odpowiednio skomentowano w samym serialu. Twórcy radośnie szydzą z żałosnych wyników, kompletnie się nimi nie przejmując i dając temu wyraz najczęściej w prześmiewczych piosenkach o ratingach, zamówieniach nowych odcinków i występach gościnnych, na które stacji nie stać.
Elementy autoironii łatwo dostrzec też w warstwie fabularnej. Są rzecz jasna wspomniane już nawiązania, ale obok nich można spotkać tak genialne rozwiązania, jak przykładowo wprowadzenie „Lasu Zbiegu Okoliczności”, czyli miejsca, w którym wszelkie nielogiczności znajdują swoje cudowne rozwiązanie. Chyba każdy scenarzysta na świecie marzy o czymś takim, więc całe szczęście, że rację bytu ma to tylko tutaj. Takich smaczków jest więcej i świadczą one o ogromnym dystansie twórców do siebie, ale również o zaufaniu widowni, że właściwie je odczyta. Cóż, patrząc na te nieszczęsne ratingi, może jednak nie trzeba było przesadzać z tą ufnością?
Prawo to on
Najmłodszy z trójki jest debiutujący jesienią poprzedniego roku The Grinder. Serial, który okazał się solidnym zaskoczeniem przynajmniej z kilku powodów. Po pierwsze, był jednym z nielicznych nowych sitcomów, które prezentowały niezły poziom, po drugie nie był sitcomem typowym i po trzecie wreszcie, ten nietypowy sitcom powstał dla FOX-a, czyli stacji, której nie podejrzewałem o jakiekolwiek nowatorskie podejście. Jednak The Grinder udowodnił, że nawet w telewizji ogólnodostępnej jest miejsce na eksperymenty.
The Grinder (2015–, Andrew Mogel, Jarrad Paul)
Nietypowość Grindera polega na tym, że równie ważne jak fabuła jest autoironiczne podejście do tematu prawniczego proceduralu. Bohaterem jest tutaj Dean Sanderson, aktor przez lata grający postać telewizyjnego prawnika Mitcha Grindera w fikcyjnym serialu o nazwie… The Grinder. Gdy serial dobiega końca, Dean wraca do rodzinnego miasta, gdzie kancelarię adwokacką prowadzi jego brat i opierając się na swoim „doświadczeniu zawodowym” postanawia mu pomóc, czyli zostać prawdziwym prawnikiem. Tu dopiero docieramy do drugiego dna serialu FOX-a, który poza byciem zupełnie zwyczajną familijną komedią, jest też naprawdę udaną kpiną z jednego z fundamentalnych gatunków telewizyjnych, czyli prawniczego proceduralu. Twórcy bez skrępowania sięgają po każdy możliwy schemat – od zachowania telewizyjnych prawników w sądzie, przez biurowe narady i kłótnie, aż po oczywiste romanse. Bawią się również formą, wkładając w usta swoich bohaterów koszmarnie nadęte, bzdurne kwestie na błahe tematy i przyozdabiając je odpowiednio dramatyczną muzyką czy gwałtownymi cięciami montażowymi w kulminacyjnych momentach. Ba, pojawia się nawet motyw ratunku w ostatniej chwili, i to nie raz.
The Grinder (2015–, Andrew Mogel, Jarrad Paul)
W ten absurdalny klimat znakomicie wpisują się aktorzy, na czele z Robem Lowe, który został wręcz stworzony do autoironicznych ról. Grając Deana kpi zarówno z siebie i swojego wizerunku, jak i z dziesiątek podobnych postaci, które przez lata gościły na ekranach telewizorów. Gdy twórcy dodają mu do towarzystwa Timothy’ego Olyphatna w roli… Timothy’ego Olyphanta, to skutkuje to takimi perełkami, jak fałszywy proces dwóch fałszywych prawników o to, który z nich ma bliżej do prawdziwego. Absurd to mało powiedziane. Pamiętajmy jednak, że pomimo tego wszystkiego The Grinder nadal jest proceduralem. Komediowym, prześmiewczym, ale jednak proceduralem obśmiewającym schematy, z których sam korzysta. Trudno o bardziej wyraźną autoironię.
Kwestia dystansu
Wracając do pytania postawionego na wstępie – czy telewizja stała się autoironiczna? Odpowiedź nie może być twierdząca, bo przykładów na seriale korzystające z tego narzędzia jest ciągle zbyt mało, a te, które są, nie trafiają w gusta masowej widowni. Cieszy jednak, że trend został zauważony przez telewizyjnych gigantów (oprócz FOX-a swój serial zrobiło też NBC – Telenovela jest jednak tylko nieudaną próbą skopiowana sukcesu Jane the Virgin) i nieważne, że stoją za tym raczej tylko przesłanki czysto biznesowe. Istotne, że twórcy telewizyjni mają do siebie dystans i coraz częściej pokazują to na ekranie. Oby dawano im ku temu jak najwięcej szans.
Mateusz Piesowicz