Most Szpiegów (2015, reż. Steven Spielberg)
Most Szpiegów
USA 2015
reż. Steven Spielberg
scen. Matt Charman, Ethan Coen, Joel Coen
zdj. Janusz Kamiński
wyst.: Tom Hanks, Mark Rylance, Austin Stowell, Scott Shepherd
Przed planowaną od dawna realizacją drogiej i widowiskowej Robokalipsy oraz trzy lata po uznanym Lincolnie (2012), Spielberg realizuje kino znacznie tańsze, lecz solidne, którym potwierdza skuteczny warsztat oraz łatwość wciągania widzów w swoje historie.
Lata 50., czasy zimnej wojny sprzyjające narastającym nieustannie obawom o bezpieczeństwo, jak się wkrótce okaże – słusznym. Najpierw triumfują Amerykanie, aresztując niepozornego, starszego artystę imieniem Rudolf Abel (Mark Rylance), będącego wytrawnym sowieckim szpiegiem. Naród domaga się dla niego elektrycznego krzesła, ale o zachowanie agenta przy życiu walczy przydzielony mu prawnik James Donovan (Tom Hanks), czym ściąga na siebie nienawistne spojrzenia obywateli żądnych natychmiastowego wymierzenia kary. Wkrótce okazuje się, że wysiłki Donovana się opłaciły, bo Sowieci złapali amerykańskiego pilota, którego być może zechcą wymienić na swojego człowieka, skazanego nie na śmierć, a na kilkadziesiąt lat za amerykańskimi kratkami.
Spielberg porzuca nadmiernie patetyczną narrację Czasu wojny (2011) oraz przyciężki, teatralny rodzaj snucia opowieści ze wspomnianego już Lincolna. Kręci film bardzo hollywoodzki, któremu w jego twórczości najbliżej chyba do Monachium (2005). Zadziwiający jest udział braci Coenów w pisaniu scenariusza, bo choć to właśnie starannie rozpisana fabuła stoi u podstaw tej produkcji, stylu słynnego rodzeństwa nie widać gołym okiem. Widać za to bezkompromisową afirmację amerykańskich wartości (ale przecież nie będziemy domagać się peanów na cześć ideologii panującej w ZSRR) w pochwale wolności, poszanowania zasad humanizmu oraz patriotycznym duchu całego filmu. Wielokrotnie jest zresztą aż nadto podkreślany kontrast postępowej, prawej Ameryki oraz piekła panującego w radzieckiej Rosji (choćby zmontowana równolegle scena przesłuchań obu schwytanych szpiegów). Spielbergowi udaje się niełatwa sztuka opowiedzenia o trudnych czasach w sposób podnoszący na duchu. Na tle wielkiej historii odkrywa dla widza cichych bohaterów, z którymi łatwo się utożsamić. Za kulisami wielkich politycznych manewrów nie gubi uwagi widza, prowadząc go za rękę przez wielowątkową fabułę.
Most Szpiegów (2015, reż. Steven Spielberg)
W zdominowanej przez szare marynarki i długie płaszcze ikonografii filmu błyszczy Mark Rylance. Powściągliwy i zachowawczy, wierny swojej sprawie, wzbudzający sympatię, mimo faktu, że reprezentuje przecież wrogi interes. Wraz z Tomem Hanksem tworzy duet dostarczający wzruszeń (jedna z najlepszych w filmie, końcowa scena na tytułowym moście) oraz skłaniający do refleksji skutecznie powstrzymujących odbiorców przed płytkim podzieleniem rzeczywistości na czarne i białe. Tom Hanks zaś gra po prostu Toma Hanksa – ulubionego faceta Ameryki, umiejącego dostrzec to, czego inni nie chcą widzieć, wzorowego ojca i patriotę, który uparcie dąży do celu, choć pod nogi co chwila rzucane mu są ciężkie kłody.
Tradycyjnie współpracujący z reżyserem Janusz Kamiński, razem ze specjalistami od efektów specjalnych, zręcznie zamieniają znajome ulice Wrocławia (który ponoć zasugerował sam autor zdjęć) w ponure zakątki zaśnieżonego Berlina. Warto przypomnieć sobie tegoroczny Kryptonim U.N.C.L.E. (reż. Guy Ritchie), gdzie te same miejsca przedstawiono w wystawnej wersji retro i docenić, dla odmiany, dążenie do autentyczności wizerunku otoczenia.
Most szpiegów, nieprzypadkowo wchodzący do kin u progu sezonu nagród, potwierdza kinowy status Spielberga i Hanksa, a dodatkowo nie pozwala się nudzić podczas ponad dwóch godzin historii opowiadanej w spokojnym rytmie. Widz na temat intrygi wie niewiele więcej niż główny bohater. Nie jest też wrzucany w środek zawrotnie dynamicznych scen akcji, zamiast tego uważnie przechodzi z pokoju do pokoju, z ulicy do biura, z bunkra do metra ostatecznie opuszczając kino w poczuciu satysfakcji.
Ada Kotowska