Demon (2015, reż. Marcin Wrona)
Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać pogarda, a co najmniej politowanie, z jakim szokująco wielu polskich krytyków, a nawet filmowców (!) odnosi się do kina gatunkowego. Zupełnie jakby nakręcenie dobrego science-fiction czy horroru było najprostszą rzeczą na świecie i wykluczało skłanianie widza do namysłu.
Wydawałoby się, że postmodernizm zdołał wyleczyć intelektualistów ze wstydu każącego ukrywać słabość do popularnych, a więc „poślednich”, rozrywek. Tymczasem na naszym rodzimym poletku ten wstyd i uprzedzenia mają się świetnie. W XXI wieku bardzo inteligentni nieraz ludzie nie widzą nic dziwnego w stwierdzeniu, że komiksy to „historyjki dla analfabetów”, a animacja to „bajki dla dzieci”. Dokładnie to samo myślenie każe traktować filmy gatunkowe jako z natury gorsze i pozbawione ambicji, niegodne zdolnego twórcy.
Taka logika jest szkodliwa w trójnasób: już u podstaw paraliżuje w Polsce rozwój dobrego popularnego kina, zaciemnia intelektualną perspektywę, nie pozwalając dostrzec, jak bogatym zjawiskiem jest gatunek filmowy, a na dodatek utrudnia przebicie się polskiego kina na Zachodzie. Uwagę szerokiej międzynarodowej publiki zwracają zwykle przecież nie produkcje artystyczne, ale oryginalne, porządnie zrobione kino gatunkowe, ono też zwykle otwiera reżyserom drzwi do światowej kariery.
Demon (2015, reż. Marcin Wrona)
W świetle tego wszystkiego Demon (2015) Marcina Wrony przynosi jednocześnie ogromny smutek i głęboką satysfakcję. Smutek związany jest oczywiście z tragicznym odejściem bardzo utalentowanego twórcy, który już zaczął realizować powyższy wzorzec światowego sukcesu, którego anglojęzyczni krytycy określili jako bardzo obiecującego i który miał realne szanse stać się kiedyś nazwiskiem globalnego formatu. Satysfakcja wynika z faktu, że Wrona zdążył swoim ostatnim filmem zagrać na nosie wszystkim uprzedzonym do ekranowej gatunkowości. Nakręcił bowiem pierwszorzędny horror psychologiczny.
Bo nikt, kto widział choćby Saunę (2008) Antti-Jussiego Annili, Kurację (1997) i Puls (2001) Kiyoshiego Kurosawy czy zwłaszcza niektóre propozycje koreańskie, nie będzie miał wątpliwości, że Demon horrorem jest. Przynależności do tego, chyba najbardziej „wstydliwego”, gatunku nie umniejsza ani wszechobecna groteska i „Smarzowszczyzna”, ani artystyczny sznyt, ani potężny dystans do najbardziej typowych konwencji. Jest to oczywiste dla widzów i krytyków zagranicznych, którzy odbierają Demona przede wszystkim jako niestandardowy i głęboko niepokojący film grozy.
Niepokój jest tu słowem kluczowym. Wbrew przekonaniom niektórych, horror nie musi atakować nas głośnymi dźwiękami i duchami wyskakującymi zza węgła, może też osaczać atmosferą, która będzie nas prześladować długo po wyjściu z kina. Jako ktoś, kto filmy obliczone na straszenie i burzenie spokoju ogląda bardzo często, niezwykle miło mi napisać, że dawno nie czułem podczas seansu tak duszącego niepokoju, dawno nie doświadczyłem tak doskonale zbudowanego nastroju grozy. Grozy właśnie, nie po prostu szybko mijającego strachu. Grozy, która wisi w powietrzu zanim zacznie się dziać cokolwiek dziwnego i która pozostaje, a nawet jest jeszcze gorsza kiedy wszystko już się dokonało. Która obecna jest nie tylko w scenach narastającego opętania, ale czai się gdzieś w twarzach pijanych weselnych gości, w coraz większej desperacji teścia (tylko pozornie komediowej figury), w postaci Ronalda, przemykającego w tle jakby sam był duchem. Która wygląda z niedopowiedzeń, przemilczeń, pytań na które odpowiedzi nie dostaniemy, bo może tak naprawdę wcale nie chcemy ich dostać.
Demon (2015, reż. Marcin Wrona)
Przede wszystkim jednak groza atakuje nas w zakończeniu, urwanym, otwartym jak otwarta rana, kiedy – jak w każdym dobrym horrorze psychologicznym – odkrywamy, że naprawdę przerażające nie są duchy, ale realne ludzkie zło. Zło historyczne, będące prawdziwym głównym tematem filmu Wrony i to obecne, wstrząsające w swojej banalności. Kiedy okazuje się, że bardziej niż wywiedziona wprost z romantyzmu i Młodej Polski ludowa niesamowitość (zastosowana po mistrzowsku!) zostanie z nami nieznośny, zaciskający się na gardle ciężar prawdy, której, inaczej niż w XIX-wiecznych balladach, nie pomogło nawet nadprzyrodzone upomnienie się o siebie.
Łukasz Grela