KINKI
Polska 2015, 10′
scen., reż. i zdj.: Izumi Yoshida
muz.: Sebastian Ładyżyński
prod. Fumi Studio, PWSFTviT
Seans KINKI jest jedną z tych rzadkich hedonistycznych przyjemności, które przeżywa miłośnik sztuki abstrakcyjnej, swobodnie zatapiający się w niej w przestrzeni galerii, gdy trafi na odpowiedniej klasy ekspozycję.
Enigmatyczny film Izumi Yoshidy przypomina mi malowidła Aborygenów. Powód tak pozornie osobliwego zestawienia jest prosty: KINKI wyzwala wiele surowych, nieoszlifowanych emocji. Trudno nie odnieść wrażenia, że pogrąża nas w równie pierwotnych pokładach ludzkiego umysłu, co intuicyjna, „magiczna” sztuka aborygeńska. Stan ten Yoshida zaprojektowała bezbłędnie: oto czysty horror, ukrywający się pod postacią abstrakcyjnej animacji!
Wszyscy lubimy się choć trochę przestraszyć. Zdecydowanie lepiej czujemy się z tą absurdalną skłonnością w kinie, obserwując rozwój fikcyjnej opowieści z dreszczykiem. Jednak największy lęk odczuwamy wtedy, gdy to, co nas przeraża, jest nieokreślone. Wiedział o tym H.P. Lovecraft, z błyskiem okrucieństwa w oczach kreując bezimienne i bezcielesne istoty zawieszone w przestrzeni, której granic nie sposób nigdy dojrzeć czy choćby zmierzyć. A jeśli nie potrafimy czegoś nazwać, to nie mamy szans na obłaskawienie bestii w mroku. Nadanie temu czemuś choćby ogólnego określenia uwolniłoby nas, przynajmniej częściowo, od męczącego lęku. To właśnie ten najmniej przyjemny, a zarazem najpotężniejszy strach. W horrorach produkowanych przez wielkie studia dawkowany jest on z umiarem płynącym z zachowawczej natury producentów.
Kinki (2015, reż. Izumi Yoshida)
Skoro film animowany może w większym stopniu od filmu żywej akcji przetwarzać rzeczywistość, można by uznać, że to doskonały poligon dla eksperymentalnego kina grozy, który powinien być już gęsto usłany ciałami tych, co zmarli z przerażenia. Jest jednak inaczej. Autorzy animacji preferują podejście medytacyjno-analityczne. Powoli, acz jeszcze skuteczniej niż w przypadku strachu, zabijają widza bezbrzeżną nudą, którą ten – zwłaszcza jeśli jest snobem – zawsze będzie lękał się nazwać po imieniu.
W beznadziei filmów animowanych, a zwłaszcza w artystowskim szambie tworzonym przez nadmiar uczelni artystycznych i klęskę urodzaju osób quasi-uzdolnionych, można utonąć jak w grząskich piaskach, wdychając po drodze odrażające opary pochodzące z niezbyt rozgarniętych głów autorów tego, co nas właśnie zabija. A co z taśmowymi produkcjami studyjnymi, niegdyś nazywanymi pogardliwie „kreskówkami”? One również nas stopniowo mordują, ale czynią to w sposób przyjemny: trochę na wzór tak ostatnio przecenianych seriali telewizyjnych o domniemanym naddatku jakości.
Jeśli mamy zatem do czynienia z przedsięwzięciem artystycznym i niezależnym, to nasza ciekawość zacznie powoli zamierać, jeśli odpowiada za nie ktoś, kogo styl stał się nam nazbyt znajomy, a przez to równie nijaki, co disneyowskie taplanie się w banałach czy symulowanie prozy życia za pomocą kosztownego 3D.
Kinki (2015, reż. Izumi Yoshida)
Yoshidę chyba nigdy nie interesowała rzeczywistość, jakiej nauczono nas na lekcjach biologii. W Mirażu (2012), hipnotyzującej podróży w historię znaków sino-japońskich, badała pozorną możliwość, jaką posiada człowiek pragnący poznać świat. Naiwnie pogrąża się on w kolejnych kłamstwach, które w odpowiednim zagęszczeniu potrafią doskonale symulować prawdę – trochę jak w przypadku znaków. W założeniu miały one porządkować chaos, z czasem wprowadziły jednak tylko więcej zamieszania. Na tle nieprzejednanego poprzednika, KIGO (2013) oferował treści wyrażone w sposób bardziej bezpośredni. Można było pomyśleć, że wszystko jest w nim już nazwane, a przejrzystą, kwadrofoniczną strukturę rytmu pór roku, spuentowanych przez linijki wierszy, dałoby się zapętlić… ale po co? By widz się w niej pogrążył i pogodził z tym, że w zasadzie w tym roku spotykają go równie małe wzruszenia i dramaty, co dwanaście miesięcy temu? Ta melancholijna animacja, zdominowana przez jasne kolory i zapełniona przez obiekty-wytwory natury, może posłużyć za przykład tego, jak najprostsze kompozycje potrafią zmylić naszą czujność.
Podobnie jak w poprzednich filmach, w KINKI – filmie dyplomowym z łódzkiej filmówki – Yoshida korzysta z kompozycji złożonych z powtarzających się elementów geometrycznych. Jednak tym razem nie możemy wskazać ich natury czy pochodzenia. Dokonywane na nich operacje nie składają się w racjonalną całość. Ich przypadkowe i chaotyczne (czy wręcz brutalne) przekształcenia budzą w nas niepokój. Tę niepewność potęguje gęsta ścieżka dźwiękowa Sebastiana Ładyżyńskiego, antycypująca kolejne kompozycje-koszmary i wzmagająca w nas poczucie napięcia.
Kinki (2015, reż. Izumi Yoshida)
Yoshida stosuje tym razem ograniczoną głębię ostrości, pozwalając na to, by spora część obiektów szybko przemieszczających się przed kamerą funkcjonowała na zasadzie migotliwych, zamazanych kształtów, bądź plam. W KINKI – jak w typowych horrorach – wykorzystana jest czerwień wraz z przypisanymi jej konotacjami. W filmach żywej akcji zwykle sygnalizowała niebezpieczeństwo; była też kolorem krwi i cierpienia. Dla Yoshidy to zaledwie jeden z kolorów na palecie barw obrazu. Wzmaga jedynie ciężką atmosferę filmu i przerażenia zaserwowanego w wyjątkowo wysokim stężeniu, bo pozbawionego spowalniaczy i ograniczeń: typowej, uporządkowanej narracji, fikcyjnej opowieści, czy wreszcie sylwetki człowieka, który mógłby krwawić bądź powodować rozlew krwi u innych.
Z KINKI jest podobnie jak z Adamskim Miraiego Mizue – filmem poklatkowym, prezentującym osobliwe doświadczenie UFO badającego ziemski krajobraz. Przez cały seans zdajemy sobie sprawę z kontaktu z czymś obcym i nieludzkim. U Mizue odrealniona była rzeczywistość, bo widział ją poprzez pryzmat zdezorientowanego spojrzenia Obcego. Z kolei Yoshida prezentuje nieskalany obecnością człowieka świat, w którym nie ma niczego, czemu sprostałby język. I każe ten chaotyczny świat podziwiać ludziom, by ci mogli popaść w zachwyt bądź szok.
Marek Bochniarz