Reality
Réalité
Belgia, Francja, USA 2014
reż., scen., zdj., muz.: Quentin Dupieux
wyst.: Alain Chabart, Jonathan Lambert,
Élodie Bouchez, Kyla Kenedy, Jon Heder
Jak opisać film taki jak ten? Zaczynając od tego, o czym jest. Według opisu z portalu Filmweb: „By dostać pieniądze na swój pierwszy film, Jason musi odnaleźć najlepszy krzyk w historii kina”. Czy to wystarczy? Nie. Reality to jedno z tych dzieł, które wymyka się próbie opisu, kwalifikacji i analizy. Stawia mnóstwo pytań, nie dając ani jednej odpowiedzi. Czy jest zatem żartem reżysera? Z pewnością. Ale czy tylko tym?
Cztery znaki zapytania we wstępie. Widać, że piszący nie wie co zrobić. Siedzi i pisze. Wydaje się, że tak samo postępuje Dupieux. Po prostu filmuje i na bieżąco wymyśla, jak jeszcze bardziej skomplikować historię i namieszać widzom w głowach. W tym celu przed kamerą umieszcza dwóch reżyserów. Jeden z nich, Jason, próbuje odnaleźć wyjątkowy krzyk do swojego filmu, który jest już wyświetlany w kinach. Natomiast drugi, Zog, tworzy dzieło o dziewczynce imieniem Reality, która w ciele zastrzelonego dzika znajduje kasetę wideo. Dyrektorem jej szkoły jest mężczyzna, który po pracy przebiera się za kobietę i jeździ po mieście swoim militarnym jeepem. Oprócz nich poznajemy jeszcze Dennisa – przebranego za wielkiego gryzonia prezentera telewizji kulinarnej, który, z powodu wyimaginowanej wysypki, ciągle się drapie. Naszych reżyserów zatrudnia producent filmowy, Bob Marshall, który, z niewiadomych przyczyn, strzela z karabinu snajperskiego do surferów. Raz … dwa … trzy … cztery razy „który” i raz „która” w tak krótkim akapicie?! Do poprawy!
W skrócie, Reality przypomina dziewięćdziesięciominutowy sen. Głównie dlatego, że fabuła jest zagmatwana, nieprzewidywalna i surrealistyczna. Wydaje się nie mieć początku, ani końca. Co więcej, nie ma od niego ucieczki. Widzowie sennych seansów nie mogą po prostu ich opuścić. Quentin Dupieux tak sprawnie prowadzi swoją opowieść, że staje się ona całkowicie wciągająca. Między innymi dlatego, że reżyser umiejętnie wykorzystuje naturalną ciekawość widza, a jednocześnie jej nie nadwyręża. Historię każdego z bohaterów opiera na poszukiwaniu. Reality próbuje zobaczyć nagranie ze znalezionej kasety, Jason odnaleźć krzyk, Dennis poznać powód swojej choroby, i tak dalej. Tematem filmu staje się sama droga do celu, a nie rozwiązanie problemów bohaterów. Zwłaszcza, że odpowiedzi, jakie uzyskują, nie są satysfakcjonujące. Pod koniec seansu sami nie pamiętamy, co było prawdziwym powodem takiego rozwoju wydarzeń. Nie wiemy, co jest snem, a co rzeczywistością. Ja nie wiedziałem, dlaczego jeszcze nie wyszedłem z kina. Podobne doświadczenia miałem z innymi filmami Dupieux, takimi jak Mordercza opona (2010) i Wrong (2012). Są one zabawą z konwencjami filmowymi, naszą percepcją i wytrzymałością. Jednak jest w nich coś fascynującego – otóż rozbijają stworzoną przez siebie iluzję. Autor od początku wciąga widza w surrealistyczny świat swojego filmu, aby później całkowicie go zdekonstruować. W przypadku Reality reżyser zagęszcza fabułę, mnoży dziwne wydarzenia i nieprawdopodobne powiązania pomiędzy bohaterami na różnych poziomach narracyjnych. A kiedy dowiadujemy się, że duża część filmu to sny bohaterów, po prostu nie jesteśmy w stanie mu uwierzyć.
Może się wydawać, że takie zaangażowanie w zabawę nie niesie za sobą niczego więcej poza rozrywką. Według mnie Dupieux, oprócz tego, że jest niezwykle zabawny w swoim cynizmie, zawiera w swoich filmach refleksję na temat rozwoju kina. Korzystając z zasady „wszystkie chwyty dozwolone” ujawnia mechanizmy rządzące filmami głównego nurtu. Krytykuje dążenie twórców do szokowania i mieszania widzowi w głowie tanimi zwrotami akcji, mnożeniem postaci czy budowaniem zawiłych koncepcji. To, że pomysł jest niesamowity i skomplikowany, wcale nie oznacza, że jest dobry. Oczywiście jego głównymi narzędziami są te same środki i zabiegi, jednak podanie ich w takim natężeniu i zachowanie odpowiedniego poziomu dystansu i ironii sprawia, że filmy Dupieux mogą być traktowane jako poważny i krytyczny głos w sprawie kondycji dzisiejszego kina.
Teraz tylko ładnie podsumować, trochę polecieć, ale nie przegiąć. Muszę przyznać, że dzieła Quentina Dupieux są dla mnie proroctwem i zaproszeniem. Hę? Reżyser wydaje się mówić: „Zaprawdę powiadam Wam! Koniec kina jest bliski, ale nie lękajcie się, albowiem przyjdzie pora na stypę. A wtedy będziecie radować się razem ze mną!”. Przegiął.
Maciej Kozak