Czy warto interpretować Koniec świata?

1Oficer Roland Taverner (Seann William Scott) w kryjówce neo-marksistów

 S. Eliot w zakończeniu Hollow man napisał: This is the way the world ends/Not with a bang but a whimper. Czesław Miłosz, całkowicie zresztą słusznie, przetłumaczył słowo „bang” jako „huk”: I tak się właśnie kończy świat/Nie hukiem, ale skomleniem. Można jednak „bang” przetłumaczyć także jako „wybuch”, sprytnie łącząc ten klasyczny amerykański wiersz z tematem najnowszego numeru „16mm”

„Wybuch” to słowo silnie kojarzące się ze sferą audiowizualną – jest spektakularnym połączeniem obrazu eksplozji i towarzyszącego jej głuchego odgłosu, czyli „huku”. Wystarczy zapytać Michaela Baya, który wypełnia swoje filmy w dziewięćdziesięciu procentach wybuchami (pozostawiając pozostałe dziesięć procent dla Megan Fox). On na pewno nie zgodziłby się z Eliotem. Zresztą nakręcił film o końcu świata – Armageddon (1998) gdzie eksplozji i huków było co niemiara. Apokalipsa w tym wydaniu nie pozwala na skomlenie, ponieważ bohaterowie są zbyt zajęci uciekaniem przed spadającymi z nieba meteorytami. Z drugiej strony w filmie Baya Bruce Willis de facto ratuje świat dzięki jednej wielkiej detonacji, niszcząc zbliżającą się do Ziemi asteroidę. Trudno jednak posądzić reżysera Transformersów o perwersyjny, filozoficzny dialog z Eliotem. Natomiast Richard Kelly wchodzi w taki dialog bardzo otwarcie. Reżyser kultowego filmu Donnie Darko (2001) zwlekał sześć lat z nakręceniem kolejnego dzieła. Było nim zaprezentowane w 2007 roku Southland Tales, co przetłumaczono na polski, jakże adekwatnie, jako Koniec świata.

Film opowiada o Boxerze Santaros (Dwayne Johnson), bohaterze kina akcji, który w tajemniczych okolicznościach traci pamięć i zostaje wplątany w kilka intryg naraz. Obecność słynnego wrestlera w roli głównej nie powinna dziwić – Kelly postanowił w swoim obrazie dać szansę aktorom, którym, jego zdaniem, nie pozwolono dotychczas zabłysnąć. Stąd też w obsadzie znajdziemy nazwiska kojarzone raczej z kinem rozrywkowym, jak Sarah Michelle Gellar czy Justin Timberlake. Czy już tutaj reżyser pogrywa sobie z T. S. Eliotem? W tłumaczeniu Miłosza wiersz zaczyna się słowami: My, wydrążeni ludzie/My, chochołowi ludzie, jednak amerykański poeta używa dwóch przymiotników – hollow i stuffed – które dosłownie znaczą „pusty” i „wypchany”. Jesteśmy pustymi ludźmi/jesteśmy wypchanymi ludźmi/wspólnie schylonymi/głowy wypełnione słomą – niestety! Wykorzystanie w swoim filmie nietraktowanych poważnie celebrytów, gwiazd Buffy: Postrach wampirów (Gellar) czy Stary, gdzie moja bryka? (Seann William Scott, grający w Końcu świata dwie role), osób, które zdaniem ogółu społeczeństwa można uznać za puste, a ich głowy za wypchane słomą – może być autentycznie w pełni świadomym pogrywaniem sobie z Eliotem.

3Boxer Santaros (Dwayne Johnson) i opiekująca się nim Krysta Now (Sarah Michelle Gellar)

Apokalipsa według Richarda Kelly’ego

Można to uznać za nadinterpretację. Nie zmienia to jednak faktu, że wiersz Eliota jest przywoływany wprost i otwarcie przez kilka postaci. Kelly zmienił jednak szyk ostatniego wersu – świat nie kończy się już skomleniem, a właśnie wybuchem . Naturalnie wersja Eliota jest znacznie bardziej poetycka i przejmująca – samotne, przepełnione bólem skomlenie robi większe wrażenie, niż gigantyczna eksplozja. Z kolei parafraza Kelly’ego jest przyziemna i na czasie. Nie skupia się na samotności człowieka w chwili śmierci, a na wybuchu pochłaniającym całe społeczeństwo. W tej nowej wersji zamyka się między innymi pokojowe przesłanie reżysera. Akcja filmu rozgrywa się w świecie po wojnie nuklearnej. Stany Zjednoczone są pełne strachu przed terrorystami, a wojskowe posterunki rozstawione są po całym mieście, gotowe zastrzelić każdego, kto wyda się zagrożeniem. W dodatku wprowadzono potężny system obserwowania i podglądania społeczeństwa – coś na kształt orwellowskiego Wielkiego Brata.

Byłoby dobrze, gdyby Koniec świata był jedynie filmem antywojennym, ewentualnie po prostu sprzeciwiającym się broni nuklearnej jako takiej. Parafrazowany Eliot odnosiłby się wówczas tylko do takiego rodzaju wybuchu. Niestety, Kelly stara się umieścić w swoim filmie znacznie więcej. W pynchonowskim natłoku wątków i postaci, w natłoku wybuchów i eksplozji, znajduje się nawiązanie do najbardziej znanej książki traktującej o – posługując się terminologią Piątego elementu – „big bada boom”, czyli Biblii, a dokładniej jej fragmentu – Apokalipsy św. Jana. Część z postaci można interpretować jako Antychrysta, Nierządnicę z Babilonu czy powracającego na białym koniu – tutaj: białej furgonetce z lodami – Jezusa. Reżyser bardzo sprytnie poumieszczał też w pokazywanych na ekranie telewizyjnych wiadomościach informacje o apokaliptycznych trzęsieniach ziemi czy pożarach. Także i narrator (Pilot Abilene grany przez Justina Timberlake’a) cytuje Apokalipsę św. Jana, a potem parafrazuje w ostatniej kwestii filmu.

2Pilot Abilene (Justin Timberlake) wyjaśnia działanie nowego narkotyku – płynnej karmy

Ta parafraza i końcowy wybuch, którego zdaniem bohaterów nie można było uniknąć (choć nie jest właściwie widzowi zdradzone dlaczego) nie ułatwiają zrozumienia filmu. Żaden z elementów Końca świata nie pozwala na jakąkolwiek jednolitą interpretację. W tym właśnie leży piękno i siła filmu Kelly’ego. Najzwyczajniej w świecie nie należy próbować go zrozumieć. Aktor Wallace Shawn, grający Barona Von Westphalen, przyznał zresztą wprost, że nawet po kilku seansach nie wie, o co w filmie chodzi. Ale bardzo go lubi. Ja też go bardzo lubię. I wiem, że jedna interpretacja Końca świata nie mogłaby go wyjaśnić lub, z braku lepszego słowa – wycisnąć z niego wszystkiego, co można. I czy warto go w ogóle interpretować?

Droga mniej uczęszczana

Susan Sontag w eseju Przeciw interpretacji w pewien sposób zachwyca się bogactwem rzeczy, które pozostają niewypowiedziane, gdy dzieło sztuki pozostawimy bez analizy. Koniec świata w takiej sytuacji staje się doświadczeniem, a każdy z jego elementów nabiera w oczach widza kolorów, wartości i odrębności. Film jako pewna całość może wzbudzić zachwyt. Chociażby swoimi parodystycznymi elementami w postaci gigantycznego Dwayne’a “The Rock” Johnsona poprawiającego spinki od garnituru i robiącego minę à la James Bond lub postmodernistycznymi nawiązaniami. Można podziwiać także szpaler znanych aktorów, których nikt by się nie spodziewał w takim filmie albo poważne antywojenne przesłanie i polityczny wątek. Film Kelly’ego można by porównać do galerii sztuki i chodzenia od obrazu do obrazu, od instalacji do instalacji, z tym że na wystawach zazwyczaj jest jakaś myśl przewodnia. W tym przypadku jej brakuje. To całość jest jednym wielkim dziełem sztuki. Pięknym, niezrozumiałym i do zrozumiałości nie aspirującym. I nawet jeśli Kelly chciał stworzyć coś, co składało się w logiczną całość, to przecież w postmodernistycznych czasach twórca się nie liczy; liczę się ja, odbiorca. Odbiorca, który, zasłaniając się Susan Sontag jak tarczą, odmawia interpretowania danego dzieła.

Nie wiem, o co chodzi w Końcu świata, nawet po obejrzeniu tego obrazu wiele razy. I nie chcę wiedzieć. Film jest przygodą, jest na swój sposób magiczny, bawi mnie i wciąga, a potem wszystko wybucha, ale nie jak u Micheala Baya, którego filmy są przewidywalne do bólu. Wybucha, bo tak się kończy świat według Kelly’ego – nie skomleniem; to nie jest smutny film o ojcu alkoholiku lub chorym na AIDS dziewięciolatku. Nic w tym filmie nie jest sztampowe i przewidywalne, ale też nic nie zaskakuje, bo dosłownie wszystko może się wydarzyć – nawet gotycka wersja hymnu amerykańskiego i trzyosobowe tango w punkcie kulminacyjnym. Parafrazując inny wiersz, do którego Kelly nawiązuje, tym razem autorstwa Roberta Frosta – reżyser wybrał drogę mniej uczęszczaną/i stąd wynikła cała różnica.

Adam Betley