Wywinąć orła w kałuży krwi, czyli krótka historia splatsticku. Część 2

Towarzystwo 1989 rez Brian YuznaTowarzystwo (1989, reż. Brian Yuzna)

Jak wspomniałem, lata 1987-89 były dla komediowego gore niezwykle urodzajne (były też bardzo istotne dla gore jako takiego; w tym okresie Hellraiser przecierał szlaki w mainstreamowym horrorze, hongkońskie Men Behind the Sun rozliczało japońskie zbrodnie wojenne, a Nekromantik, Black Past i Violent Shit zwiastowały narodziny niemieckiego splaterrowego undergroundu). Poza opisanymi twórczymi zabawami Jacksona i Raimiego przyniosły m.in. Krwawy obiad (1987) stanowiący swoistą kontynuację Blood Feast H.G. Lewisa i, w odróżnieniu od oryginału, zamierzenie śmieszny; kultową Noc demonów (1988); The Blob (1988), który udowodnił, że różowa maź może nie tylko śmieszyć, ale też straszyć; kolejne arcydzieło Tromy, Redneck Zombies (1989), i zaledwie dystrybuowane przez nią niesławne (nawet jak na splatstickowe standardy) belgijskie Rabid Grannies (1988). Wśród tej obfitości na szczególną uwagę zasługują Street Trash z 1987 roku i Towarzystwo z 1989.

Bezdomni topnieją, elita się bawi

Ten pierwszy, wyreżyserowany przez Jamesa Muro, później cenionego operatora (na koncie ma m.in. nominację do BAFTY za zdjęcia do „Miasta gniewu” z 2005), stanowiący rozwinięcie jego własnej krótkometrażówki, zapoczątkował nieliczny pod względem przykładów, ale mający swoich fanów nurt „body melt movies”. Będące główną atrakcją, jak wskazuje nazwa nurtu, sceny topienia się (a także eksplozji) ludzkich ciał były tu mniej liczne niż można by się spodziewać, ale profesjonalizm z jakim je zrealizowano w połączeniu z niesmaczną fabułą sprawiał, że efekt równoczesnego obrzydzenia i śmiechu zostawał osiągnięty bezbłędnie. W ogóle komizm jest tym, co najlepiej świadczy o talencie Muro. Chwilami aż trudno uwierzyć, że wulgarny film o zdziczałych bezdomnych, których bawi rzucanie do siebie obciętym penisem kolegi i przynoszącym im topniejącą zgubę przeterminowanym trunku może być tak zabawny.

Znacznie ciekawsza od ostentacyjnie trashowego dzieła Muro była druga z wymienionych pozycji, reżyserski debiut Briana Yuzny, producenta opisanych wcześniej Re-Animatora i Z zaświatów, oraz przyszłego króla kina klasy B. Debiut, trzeba dodać, po dziś dzień uznawany za największe reżyserskie osiągnięcie Yuzny, którego późniejsze dokonania, jak niesławne Dentysta i Dentysta 2, czy Faust: Love of the Damned, pozostawiały, przy całej makabrycznej pomysłowości, sporo do życzenia. Towarzystwo oferowało nie tylko istne perły cielesnego horroru, ale czyniło je narzędziem drapieżnej, absurdalnie dosłownej satyry społecznej. Reżyser przedstawiał biologiczną interpretację walki klas, w której praktykowane od niepamiętnych czasów przez arystokratów i bogaczy eugeniczne (a może raczej dysgeniczne?) mieszanie się wyłącznie w obrębie własnego środowiska zaowocowało specjacją – sfery panujące przekształciły się w odrębny gatunek, zdolny do ekstremalnych cielesnych metamorfoz i fizycznie żywiący się przedstawicielami klas biedniejszych. To prawdziwe oblicze elit jest oczywiście skrzętnie skrywane przed resztą świata.

Na jego trop wpadał adoptowany syn jednej z najbogatszych rodzin w Beverly Hills, który od dawna czuł, że jego bliscy mają przed nim jakieś tajemnice, a ich próżne środowisko budziło w nim dziwny niepokój. Pierwsza, zaskakująco powściągliwa połowa filmu skupiała się na budowaniu napięcia i stopniowym przygotowywaniu widza na feerię cudacznych koszmarów. Kiedy ta następowała i bohater docierał na wyprawianą przez rodziców sekretną imprezę dla towarzyskiej śmietanki, Yuzna naprawdę zwalniał hamulce. Twarze w miejscu odbytu, olbrzymie dłonie w miejscu głowy, wysysanie pieprzyków z policzka, tłum zlewający się w jedną pulsującą masę przywodzącą na myśl jakieś lovecraftowskie monstrum – to tylko część atrakcji! Żaden wielbiciel filmowych dziwności nie przejdzie obok sekwencji przyjęcia obojętnie. Tak ekstremalna hiperbola uchroniła ostrze satyry przed stępieniem, Towarzystwo dziś szokuje i bawi tak samo jak w dniu premiery. Obecna popularność kuriozalnych teorii spiskowych dopatrujących się w milionerach i politykach ludożerczych jaszczurów świadczy wręcz, że w pewnym sensie Yuzna wyprzedził epokę.

Japońskie eksperymenty i Gollum z Filipin

Shake Rattle & Roll 3  (nowela Nanay) 1991 rez Peque Gallaga Lore Reyes 1Shake Rattle & Roll III, nowela Nanay 2 (1991, reż. Peque Gallaga, Lore Reyes)

Shake Rattle & Roll  3 (nowela Nanay)1991 re+- Peque Gallaga, Lore Reyes  2Shake Rattle & Roll III, nowela Nanay 1 (1991, reż. Peque Gallaga, Lore Reyes)

Równolegle z tą zachodnią eksplozją splatstick rozwijał się także w kinie Dalekiego Wschodu. Był tam mniej popularny, Azjaci wydawali się stawiać raczej na poważne, a wręcz ponure gore (jak wspomniane Men Behind the Sun), powstało jednak trochę ciekawych, lżejszych pozycji. Należą do nich z pewnością późniejsze odsłony najbardziej niesławnej serii filmowej jaka powstała– japońskiego Królika doświadczalnego (Guinea Pig, 1985-88). Ten cykl ekstremalnych horrorów przeszedł do historii po tym, jak Charlie Sheen obejrzał piracką kopię Kwiatu ciała i krwi, drugiej, najbardziej drastycznej części, i zawiadomił FBI przekonany, że ma do czynienia z autentycznym snuff movie. Nie był to pierwszy ani ostatni raz, kiedy twórcami filmu interesowały się władze. Doszło nawet do tego, że musieli oni udowadniać w sądzie, że szokująco realne sceny ćwiartowania są jedynie owocem efektów specjalnych. O ile większość z sześciu części utrzymana była w konwencji pseudo-snuffu i czystego body horroru, dwie, On nigdy nie umiera z 1986 i Diabelska pani doktor z tego samego roku, ale wydany w 1988, prezentowały splatstick w najczystszej postaci. Innym istotnym komediowym gore z tego okresu było The Adventures of Electric Rod Boy (1987), jeden z pierwszych, na wpół-amatorskich filmów Shinyi Tsukamoto. Późniejszy gigant współczesnego kina japońskiego sławę zdobył w 1989 roku szalonym cyberpunkowym Tetsuo, jego wcześniejsze pozycje też są jednak warte zainteresowania. The Adventures of Electric Rod Boy, zgodnie z tytułem przedstawiające perypetie chłopaka, któremu z pleców wyrasta słup elektryczny, zmuszonego do walki z potworami w mrocznym świecie przyszłości już dają próbkę ekscentrycznej, niepohamowanej wyobraźni tego twórcy.

Początek lat 90 przyniósł znaczny spadek popularności splatsticku na Zachodzie i jego sporadyczne pojawianie się w kinie azjatyckim. W Azji ta niewielka ilość szła jednak w parze z wysoką jakością, powstało tam bowiem wtedy kilka z najoryginalniejszych i najzabawniejszych komediowych splatterów tamtej dekady. Przyniosła je np. jedna z mniej popularnych i mniej zbadanych (przynajmniej na tle Japonii, Chin i Korei) wschodnich kinematografii – kinematografia filipińska. Pochodząca z 1991 roku, wyreżyserowana przez Peque Gallagę i Lore Reyesa trzecia odsłona Shake, Rattle & Roll, fenomenalnie popularnej serii horrorowych antologii (w tej chwili będąca najdłuższym horrorowym cyklem w historii: piętnasta część miała premierę w grudniu!) przedstawiała nowelkę Nanay, w której przypominający skrzyżowanie gremlina z Gollumem wodny potworek mordował uczennice plując na nie kwasem. Film łączył przerysowaną, ale zaskakująco sympatyczną młodzieżową komedię z absurdalnym, choć jak na tamte warunki całkiem odważnym gore i skutecznie nadrabiał budżetowe niedostatki czystą pomysłowością. Nanay zaszokowało całe pokolenie Filipińczyków, którzy po dziś dzień wspominają Undina (tak zwało się gumowe monstrum) z mieszaniną dreszczu i nostalgii.

„Riki-Oh” i „Martwica mózgu” czyli ciało to krucha rzecz

W tym samym, 1991 roku światło ujrzała też znacznie głośniejsza pozycja pochodząca z Hong Kongu, uznawana przez koneserów za arcydzieło krwawego humoru. Riki-Oh: Historia Rikiego, wyreżyserowana przez Ngai Choi Lama i oparta na mandze Masahiko Takajo, parodiowała filmy kung-fu w sposób, w jaki mogła to zrobić chyba tylko ta sama kinematografia, która przyniosła je światu. Konwencje i schematy hongkońskiego kina kopanego zostały tu podniesione do dziesiątej potęgi i połączone z dosłownością, która była równie makabryczna, co przyprawiająca o salwy śmiechu. Klasyczna opowieść o mistrzu sztuk walki, zmuszonym do batalii o przetrwanie w więzieniu do którego trafił po tym, jak pomścił śmierć ukochanej, szybko przestawała być sztampowa kiedy orientowaliśmy się, że bohater dysponuje siłą pozwalającą mu dosłownie przebijać ludzi na wylot jednym ciosem. Fabuła od razu porzucała wszelkie pozory realizmu i powagi, stając się pretekstem dla walk podczas których Riki i jego równie potężni przeciwnicy miażdżyli głowy lekkim klaśnięciem, przeżuwali metalowe rury, dusili oponenta własnymi jelitami, wiązali swoje przerwane ścięgna na supełki i niczym Hulk, siłą wściekłości zmieniali się w olbrzymie potwory.

Leżące u podstaw sztuk walki przekonanie o tym, że ciało można całkowicie podporządkować swojej woli, wyolbrzymiono tu do wizji świata, w którym ciała jednych, mniej silnych postaci były kruche i miękkie, jakby były z wosku albo papieru, a ciała Rikiego i jego najgroźniejszych wrogów były, za sprawą napędzającej je niezłomnej woli, odporne na wszystko. Jednym do krwawego zgonu wystarczyło pacnięcie, na innych ubytek morza krwi nie robił wielkiego wrażenia, a ich rany goiły się w ciągu sekund. Obrazy znane z klasycznych chińskich bohaterskich legend, a w kulturze zachodniej – z komiksów o superherosach, zostały sprowadzone do absurdu tak kompletnego, że aż fascynującego, uświadamiającego być może absurdalność samych naszych marzeń o takiej nadludzkiej, niezniszczalnej cielesności.

W kwestii cielesnej destrukcji chyba nic nie może się jednak równać z późniejszą o rok zachodnią, a konkretniej nowozelandzką, produkcją. Film ten został już wspomniany w poprzedniej części tekstu, w pełni zasługuje jednak na dokładniejsze przybliżenie. Dwa słowa: Martwica mózgu. Chyba najsłynniejsze splatstickowe dzieło w historii, po dziś dzień prawdopodobnie najkrwawszy film jaki nakręcono, pozycja o której fenomenie pisały tęgie uniwersyteckie głowy. Horrorowy i komediowy majstersztyk Petera Jacksona, w którym dzisiaj klasyczny jest właściwie każdy aspekt i każdy motyw. Od przenoszącego zombie-plagę małposzczura z Sumatry, przez potworne niemowlę i kung-fu księdza („I kick arse for the Lord!”) po masakrę kosiarką do trawy. Martwica to nieustająca uczta dla fanów smoliście czarnego humoru. Silne wątki psychoanalityczne (chwilami potraktowane poważniej niż można by się spodziewać) czy sposób ukazania śmierci, wyjątkowo surrealistyczny i absurdalny nawet na tle całego gatunku komedii o zombie aż proszą się z kolei o bliższe przyjrzenie i analizę. Dobrze bawić będą się więc zarówno zwykli widzowie, jak i spragnieni głębszego „dłubania” filmoznawcy. O ile oczywiście mają odpowiednio mocne żołądki. Jeśli nie, cóż, „party’s over!”.

A w trzeciej, ostatniej, części, współczesny splatstick japoński, czyli zapowiadane wcześniej płuca palacza jako broń i samochód zbudowany z ciał zombie, a na Zachodzie mordercze owce i obcy versus kombajn zbożowy.

Łukasz Grela