Transformacje, czyli idź być brzydkim gdzie indziej

greaseGrease (1978, reż. Randal Kleiser)

Kino to piękni ludzie. Przeczytałam kiedyś, że jeśli ktoś w kinie jest brzydki, musi być zły albo głupi. Od zawsze ekran karmił nas twarzami jak z obrazka, bo tego chcieliśmy. Stwarzało to aurę boskości wokół tego niedoścignionego świata pełnego splendoru, jakim jest przemysł filmowy. Nieważne są konteksty mogące w pewien sposób determinować fizyczność bohaterów, ma być ładnie: zawsze było i będzie.

„On zdecydowanie ma twarz aktora” – taki wstęp można przeczytać w wielu artykułach opiewających wybijające się właśnie przyszłe gwiazdy X Muzy. Opisywana twarz to twarz oczywiście przystojna, bo inne dostają co najwyżej przydomek „charakterystycznej” lub „ciekawie brzydkiej” (zaskakująco często zjednującej sobie jednak spory fandom, po jakimś czasie windujący petenta do kategorii pierwszej). Nie mogę tu rzucać nazwiskami,  o gustach się nie dyskutuje, a w tych zakrawających o problemy witryn plotkarskich rozważaniach panuje pełny obiektywizm; część wolimy zachować dla siebie, czyniąc z tego małe guilty pleasure. Mogę za to pożonglować wybiórczym traktowaniem kodów kulturowych przez filmowców.

Oczywiście w każdym filmie spod znaku miecza i sandała wita nas parada naoliwionych torsów tak doskonałych, jak u wyrzeźbionych w marmurze klasycznych rzeźb Fidiasza. Jasne, że w ten sposób każdemu kojarzy się antyk, ale przecież Grecy i Rzymianie sami świadomie zmanipulowali późniejsze wieki, by tak ich pamiętały. Społeczeństwo nie składało się na pewno z samych żywych odpowiedników tego, co przedstawiała sztuka. Film to przekłamanie powiela i adaptuje – nie mówię, że mam coś przeciwko – wpasowuje się ono w niepisany ekranowy paradny kodeks. Dostaliśmy więc 300 (2006), Immortals. Bogów i herosów (2011), Starcie Tytanów (2010), Troję (2004; barki Brada Pitta, dopieszczone specjalnie na potrzeby produkcji, doczekały się swego czasu nawet bałwochwalczej strony internetowej), a odpierając zarzut, że to wymysł ostatniej dekady – Ben Hura (1959), Spartacusa (1960), Upadku Cesarstwa Rzymskiego (1964). Uznajmy więc, że starożytność ma swoje argumenty na bycie posągową: jawi się jako majestatyczna doskonałość, stanowi trzon wielu późniejszych kultur, wykuła etos piękna ducha w połączeniu z pięknem ciała, a pracę nad nim ustanowiła metodą samodoskonalenia i satysfakcji.

300 (2006, re+-. Zack Snyder), Immortals. Bogowie i herosi (2011, re+-. Tarsem Singh), Ben-Hur (1959, re+-. William Wyler)300 (2006, reż. Zack Snyder), Immortals. Bogowie i herosi (2011, reż. Tarsem Singh), Ben-Hur (1959, reż. William Wyler)

Takich umotywowanych racji brak jest pewnemu szesnastowiecznemu monarsze. Życie Henryka VIII to korowód skandali, przemocy i przełomowych wydarzeń, stanowiących gotową pożywkę dla scenarzystów. W kontekście tematu muszę jednak wspomnieć, że król w młodym wieku zaczął przybierać na wadze, a w latach największych „dokonań i podbojów” był już bardzo otyły, mierzył w pasie 140 centymetrów i pokrywały go bolesne bąble. Nie znajdziemy tego w dwóch najbardziej popularnych jego przedstawieniach z ostatnich lat. Henryk w Kochanicach króla (2008, reż. Justin Chadwick) ma twarz i ciało Erica Bany, a od wizerunku stworzonego przez rzeczonego aktora w Troi odróżniają go tylko szaty. To wciąż muskularny, wysportowany uwodziciel w sile wieku, bez znamion chorób i wystawnego stylu życia. Tak samo Jonathan Rhys-Meyers (Dynastia Tudorów, 2007-2010), przez cztery sezony serialu siwieje i nabywa zmarszczek, ale nie podagry czy mięśnia piwnego. Znowu mogę powiedzieć, że nie jest to świeży pomysł, dość wspomnieć oblicze Roberta Shaw z Oto jest głowa zdrajcy (1966, reż. Fred Zinnemann). Jednocześnie bodaj najbliżej oryginału był Richard Burton w Annie tysiąca dni (1969, reż. Charles Jarrott).

Henryk VIII na obrazie Hansa Holbeina, Dynastia Tudor+-w (2007-2010), Kochanice kr+-la (2008, re+-. Justin Chadwick)Henryk VIII na obrazie Hansa Holbeina, Dynastia Tudorów (2007-2010), Kochanice króla (2008, reż. Justin Chadwick)

Talent na pierwszym miejscu, bez dwóch zdań, ale fizjonomia jak z okładki magazynu przy (obowiązkowej) okazji. Piękny jest ksiądz (Joaquin Phoenix, Zatrute Pióro, 2000, reż. Philip Kaufman), papież (Jeremy Irons, Rodzina Borgiów, 2011-2013), profesor archeologii (Harrison Ford, Poszukiwacze zaginionej Arki, 1981, reż. Steven Spielberg), stateczny ojciec rodziny (Brad Pitt, World War Z, 2013, reż. Marc Forster), Oskar Schindler (Liam Neeson, Lista Schindlera, 1993, reż. Steven Spielberg), Wolfgang Amadeusz Mozart (Tom Hulce, Amadeusz, 1984, reż. Milos Forman), Tarzan (1999, reż. Chris Buck, Kevin Lima), konstabl (Johnny Depp, Jeździec bez głowy, 1999, reż. Tim Burton) czy lekarz (całe obsady seriali medycznych, np. Chirurdzy czy Ostry dyżur).

Główna rola wymaga przecież od aktorów sprostania kaprysom producentów i odbiorców. Jeśli jesteś gruby, wylądujesz w komedii i będziesz w niej tkwił latami przed jakąś inną propozycją. Jeśli jesteś rudy, będziesz ofiarą. Jeśli masz duży nos, zrobimy z niego przynajmniej jeden dowcip. Ale gdy grasz kujonkę w okularach, wystarczy, że je ściągniesz, pójdziesz do fryzjera i założysz inne ubrania – nagle stajesz się pierwszą pożądaną w szkole. Kobieta może być po czterech ciążach i wciąż wyglądać jak supermodelka. Mężczyzna nie zmienia się po latach pobytu w więzieniu. Fajnie jest na ekranie ciągle deklarować miłość do jedzenia i nie tyć. Wstawać z nienagannie ułożoną fryzurą. W środku dżungli mieć piękny makijaż. Chyba właśnie dlatego takim uwielbieniem darzę postać Aragorna z Władcy Pierścieni (2001,2002,2003), po którym widać lata trudów tułaczki, a jego ubranie znaczą ślady ciężkich wypraw. To nie lśniący Kapitan Ameryka ani odpicowany James Bond, to człowiek, chociaż oczywiście nie z naszego świata.

+¬elazna Dama (2011), Teoria wszystkiego (2014), Gandhi (1982), Lincoln (2012)Żelazna Dama (2011), Teoria wszystkiego (2014), Gandhi (1982), Lincoln (2012)

Wiem, gdzie można szukać lustrzanych odbić – w biopicach. Hollywood kocha zwieńczać filmami losy życia wybitnych postaci. Wisienką na torcie w takich produkcjach jest praca charakteryzatorów, którzy muszą odtworzyć wszystkie dystynktywne elementy fizjonomii portretowanej osoby. Nicole Kidman jako Virginia Woolf, Ben Kingsley jako Gandhi, Meryl Streep jako Margaret Thatcher, Eddie Redmayne w roli Stephena Hawkinga lub Abraham Lincol Daniela Day-Lewisa – stanie się podobnym to część ich kreacji, często nagradzanej zresztą Oscarem.

Dlaczego właściwie tak podoba nam się ta równoległość cech? Czy czyni gwiazdy bliższe „śmiertelnikom”? Przez chwile nie są tak nieskazitelne, jak zazwyczaj? Ponoć nigdy nie są, co same z rzadka przyznają. Gerald Butler i Daniel Craig, odtwórcy ról Leonidasa i agenta 007, w jednym z programów zgodnie stwierdzili, że kiedy reżim planu filmowego i magia obróbki zdjęć w postprodukcji idą w odstawkę, nawet oni nie przedstawiają już swoich bohaterów. „Even I don’t look like him…and I AM him” skwitował Butler.

Po to sto lat temu powstał system gwiazd, żeby się nim zachwycać. Żeby móc powiesić na ścianie plakat z ulubioną twarzą, kto tego nie robił? Żeby podziwiać suknie wprost z czerwonego dywanu i próbować przed lustrem przyciąć wąsy w ten sam sposób. Nie żeby szukać kogoś do utożsamiania się. Jak mówi się z dużą dozą sarkazmu – to wszystko za drogo kosztuje. Albo może być brzemienne w skutkach. Podsumuje to anegdota związana z nadchodzącą premierą 50 twarzy Greya (2015, reż. Sam Taylor-Johnson). Wybrany początkowo do tytułowej roli uwodziciela Charlie Hunnam spotkał się z taką krytyką ze strony fanów książkowego pierwowzoru, że nie mógł wychodzić z domu bez ochroniarzy. Pod wpływem narastających głosów niezadowolenia, ostatecznie z udziału w filmie zrezygnował, obawiając się ponoć o własne życie. Jego aparycja okazała się „problemem” nie do pokonania. Wpajane od dzieciństwa banały o pięknie wewnętrznym w Hollywood można zatem schować głęboko do kieszeni.

Ada Kotowska