Lewiatan
(Leviafan)
Rosja 2014, 140’
reż. Andriej Zwiagincew
scen. Oleg Negin, Andriej Zwiagincew
zdj. Mikhail Krichman
wyst.: Aleksey Serebryakov, Elena Lyadova,
Vladimir Vdovichenkov
Andriej Zwiagincew już po premierze pierwszego filmu został zaszufladkowany jako nowy Tarkowski. Zapracował na to głównie długimi ujęciami, metafizyczną symboliką i dbałością o wizualną stronę swoich filmów. Kropką nad i stał się fakt, że jeden z bohaterów Powrotu nosił to samo imię, co postać z Dziecka wojny kultowego reżysera.
W obrazie sprzed paru lat, Elenie (2011), pokazał zgoła inną twarz – uważnego obserwatora rosyjskiego społeczeństwa, a szczególnie jego mniej znaczących, często uciśnionych, warstw. W najnowszym, nagrodzonym Złotą Palmą za najlepszy scenariusz Lewiatanie, Zwiagincew łączy oba zaprezentowane dotąd style, przez co dla uproszczenia (i trochę na przekór chudożnikowi, który nie znosi być porównywany nawet do wielkich twórców) można by go określić jako epickiego Bałabanowa. Swoją drogą – odtwórca głównej roli, Aleksey Serebryakov, grał w najbardziej znanym filmie zmarłego w zeszłym roku reżysera – Ładunek 200 (2007). Zwiagincew przedstawia podobne do niego problemy w sposób mniej makabryczny, a z większym rozmachem. Zdjęcia ukazujące naturę okalającą miasteczko, w którym ma miejsce akcja, zapierają dech w piersiach. Przez swoją monumentalność oraz zjawiskowość budzą skojarzenia z hollywoodzkim kinem apokaliptycznym i w tym kontekście to porównanie nie jest niczym obraźliwym, i nie obniża wartości artystycznej filmu. Chłodne kolory i częste ujęcia wody wydają się nawiązywać do Przełamując fale (1996) von Triera. Dodatkowo, tragizm losu głównego bohatera utwierdza widza w przekonaniu, że estetyczne podobieństwo nie jest przypadkowe.
Mimo że wspomniałam na początku o przemianie artysty z symbolisty w obserwatora i moralistę, metafora nadal jest jego ulubionym środkiem artystycznym. W przeciwieństwie jednak do pierwszego – swoją drogą doskonałego – filmu Zwiagincewa (Powrót, 2003), tym razem nawiązania biblijne dotyczą raczej treści, a nie formy. Sam tytuł filmu pochodzi od morskiego potwora, ukazującego się kilkakrotnie na stronach Starego Testamentu (głównie w Księdze Hioba). Według judaistów mięso stwora miało zostać spożyte przez zbawionych w czasie Sądu Ostatecznego, więc można to nawiązanie traktować jako zwiastun osobistej Apokalipsy w życiu głównego bohatera, Nikolaia. O prawa do jego położonej nad zatoką ziemi, walczy idący po trupach do celu mer miasta. W bezwzględnym zachowaniu urzędnika łatwo dostrzec metaforę ekspansywnej polityki zagranicznej rządzących ojczyzną Zwiagincewa, co doskonale wpisuje się w typ kina symbolicznej krytyki współczesności, do której należy między innymi Biały Bóg (2014) Kornéla Mundruczó (również tegoroczna premiera) czy Z daleka widok jest piękny (2011) Anny i Wilhelma Sasnalów. Ta, wydawałoby się, absurdalna walka o prawowitą własność Nikolaia, wspieranego przez przyjaciela-prawnika, jest tylko ułamkiem ciężkich prób, które na niego czekają. Przemyślaną analogią jest los przywołanej już wcześniej postaci biblijnej, Hioba. Mężczyzna stracił majątek, rodzinę oraz podupadł na zdrowiu w wyniku pewnego rodzaju zakładu Boga z Szatanem, pełniącym w tym wypadku raczej rolę oskarżyciela niż wcielonego zła. W przeciwieństwie do bohatera biblijnego, Kola jest wątpiący, a próby, na które wystawia go los, tylko to pogłębiają. Świetnie pokazuje to scena rozmowy z popem, z którego ust padają nieprzekonujące bohatera cytaty z pisma świętego. Religia zdecydowanie nie jest lekiem na kumulację tragicznych doświadczeń. W Lewiatanie bogiem wydaje się nim być natura – potężna i wszechmocna, jak w filozofii panteistycznej.
Największym zaskoczeniem filmu jest, paradoksalnie, przy całym dramatyzmie akcji… humor. Zwykle doceniający patos reżyser, tym razem pozwolił sobie na komediowe wstawki. Ukazał swoich rodaków pijących wódkę ze szklanek i strzelających pod wpływem wspomnianego napoju do portretów dawnych władców Rosji Radzieckiej. Dzięki tym wszystkim zabiegom, Zwiagincew staje się krytykiem, prześmiewcą, tragikiem i poetą jednocześnie, a ponad dwugodzinne dzieło ogląda się z dziwnym ściskiem w żołądku i przeczuciem, że to coś Naprawdę Wielkiego.
Weronika Fryben