Porwanie Michela Houellebecqa
(L’enlèvement de Michel Houellebecq)
Francja, 2014, ’93
reż. i scen. Guillaume Nicloux,
zdj. Christophe Offenstein, wyst. Michel Houellebecq,
Mathieu Nicourt, Maxime Lefrançois, Luc Schwarz
Seksista, mizogin, rasista, demoralizator i erotoman. Jego osobowość jest daleka od bycia czarującą, papieros nigdy nie odkleja się od ust, promile we krwi sugerują poważny nałóg, a data urodzenia widniejąca w dowodzie osobistym wydaje się nie mieć nic wspólnego z rzeczywistością. Tak, Michel Houellebecq to człowiek, którego nie da się nie kochać.
Obsadzając pisarza w roli siebie samego, Guillaume Nicloux w Porwaniu Michela Houellebecqa pokazuje go jako zaniedbaną, niezgrabną i obdarzoną ptasią sylwetką postać, która ze smętnie zwisającą dolną wargą rozmawia o odnowieniu kuchni, krytykuje grę na pianinie znajomej i błąka się po paryskich uliczkach. Oczywiście paląc. Cały czas paląc. Kiedy wydaje się już, że film zmierza donikąd, tytułowy bohater ląduje w niesionej przez trzech osiłków metalowej skrzyni z wywierconymi zaledwie kilkoma wywietrznikami. Jego porywaczem okazuje się być przysadzisty były ochroniarz Karla Lagerfelda Luc i jego dwaj łysi kompani – kulturysta Maxime i wrażliwy Mathieu. Kiedy Houellebecq wynurza się w końcu ze swojego pudła, znajduje się w miejscu będącym prawdopodobnie ich rodzinnym domem i zostaje przykuty do łóżka, które niegdyś należało do małej dziewczynki.
To co następuje później, jest dokładnym przeciwieństwem obficie zlanego potem i łzami klasycznego porwania – tak tego ekranowego jak i rzeczywistego. Niekończącymi się żądaniami i negocjacjami kolejnych przywilejów Houellebecq dobitnie udowadnia, że należy do nieprzeciętnie gderliwych i uciążliwych zakładników. W ciągu kolejnych dni mają miejsce dyskusje, treningi z kulturystyki i krav magi, pijackie imprezy i odczytania poezji. Syndrom Sztokholmski nie mógłby przebiegać bardziej na opak. Porywacze kończą sympatyzując ze swoją ofiarą, martwiąc się o jej zdrowie i zapewniając wszelkie wygody, do których rzecz jasna zalicza się między innymi upojna noc z młodziutką prostytutką. Dla nich naburmuszony pisarz jest nie tylko kumplem i powiernikiem, ale także idolem i autorytetem, którego przetrzymywanie jest znakiem respektu i podziwu. W każdym innym filmie, więzień próbowałby wykorzystać zdobyte zaufanie swoich oprawców do wydostania się na wolność. Tymczasem co robi Houellebecq? Wypoczywa.
Niezależnie od tego, czy w jakimkolwiek stopniu naprawdę jest sobą, francuski pisarz z dużą swobodą i sprawnością wirtuoza żartuje sobie z wykreowanego w mediach wizerunku przewrotnego skandalisty, nietolerancyjnego względem wszystkiego i wszystkich. Nie traci przy tym ani na chwilę kamiennej twarzy i czysto fatalistycznego spojrzenia. Houellebecq dołącza do grona aktorów, którzy grają samą swoją obecnością na ekranie. Bije od niego charyzma, a jego wysunięta do przodu dolna szczęka i jakby bezzębne wydęte usta sugerują permanentne nadąsanie. Wraz z powolnym i ociężałym sposobem mówienia czyni to z niego nie najłatwiejszego towarzysza, ale nie zraża to wcale jego porywaczy, którzy dzielnie znoszą wszystkie wygłoszone pod swoim adresem obelgi i pretensje, uparcie trwając w swojej nabożnej czci. Wcielający się w nich aktorzy idealnie dopełniają opryskliwego Francuza, tak jak on zachowują naturalność i niewymuszoną autentyczność.
Nie jest to pierwszy eksperyment Houellebecqa ze sfabularyzowaną autobiografią. W swojej najnowszej powieści – Mapa i terytorium – która wygrała prestiżową literacką nagrodę Goncourta – nie tylko mianował siebie jedną z postaci, ale także uśmiercił w makabrycznym morderstwie. Porwanie Michela Houellebecqa może i ma szczęśliwsze zakończenie, ale nie obyło się też bez dramatycznych komplikacji. Cały problem (i największy dowcip) w uprowadzeniu anty-celebryty i autora nieprzyjemnej erotyki, tkwi w braku choćby najmniejszej szansy na otrzymanie za niego okupu. Nikt nie kwapi się wyłożyć potrzebnych pieniędzy, a sam pisarz też nie ma zamiaru nawet kiwnąć palcem w tej sprawie. Porywacze myślą, że przyziemna codzienność pośrodku niczego to dla niego nieznośne katusze, podczas gdy on rozkoszuje się każdym zapewnionym przez nich luksusem i uwolniony od obowiązku pisania, przeciąga się z błogim westchnieniem. Równocześnie dostarcza coś, co jest nie tylko najwyższej próby komedią, ale może okazać się najlepszym pierwszoplanowym występem tego roku.
Inspiracją dla reżysera były rzeczywiste wydarzenia z 2011 roku. Wtedy właśnie uznany francuski powieściopisarz – Michel Houellebecq – zniknął. Pamiętając o jego politycznie konserwatywnych skłonnościach i zgoła wichrzycielskiej twórczości, media snuły teorie krążące gdzieś wokół zagrożenia życia i uprowadzenia przez Al-Ka’idę. Artysta w końcu bez żadnego szwanku powrócił do świata żywych, ale do dziś nie do końca wiadomo, co dokładnie przydarzyło mu się w tym czasie. Guillaume Nicloux podejmuje się zadania udzielenia kilku odpowiedzi i uzupełnia tej białej plamy w biografii, opowiadając całą „prawdę” o przeżyciach nieszczęśnika. Nie ulega żadnej wątpliwości, że lwia część filmu pozbawiona jest scenariusza, niektóre prowadzone przez pijanego Houellebecqa dywagacje wpadają w bełkot, a miejscami porwane sceny wydają się naprędce ze sobą posklejane. Jednocześnie jednak reżyser przy pomocy surowej i paradokumentalnej estetyki bez trudu wodzi za nos siedzących na sali widzów. Mimo że z tyłu głowy nieustannie łaskocze nas myśl, że oglądane na ekranie wydarzenia to czysta fikcja, ani przez chwilę nie tracimy wrażenia ich realności. Wszystko jest jednocześnie prawdziwe i fałszywe – mówi sam Nicloux o filmie. Oprócz palenia. To po prostu musi być rzeczywiste.
Alicja Mazurkiewicz