X-Men: Przeszłość, która nadejdzie
(X-Men: Days of Future Past)
USA, Wielka Brytania 2014, 130′
reż. Bryan Singer, scen. Simon Kinberg,
zdj. Newton Thomas Sigel, muz. John Ottman,
wyst. Hugh Jackman, James McAvoy,
Ian McKellen, Michael Fassbender,
Jennifer Lawrence, Patrick Stewart
Po bohaterskiej obronie Attyki, powstrzymaniu Zimowego żołnierza i przebujaniu się na pajęczynie, przyszedł czas na podróże w czasie u boku mutantów. Na ekranach kin gości „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie”. Czy przygody Wolverine’a i spółki utrzymują zaskakująco wysoki w tym roku poziom komiksowych adaptacji? Rozmawiają Jan Sławiński i Mateusz Piesowicz.
J(an): X-Men z 2000 to jedna z pierwszych poważnych adaptacji komiksowych jakie widziałem. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie początkowa scena z Wolverinem i katowałem taśmę na domowym odtwarzaczu VHS oglądając film niemalże w kółko. Potem przyszedł czas na X-Men 2, który był filmem jeszcze lepszym, a video znów nie miało chwili wytchnienia. X-Men: Ostatni Bastion był pierwszą częścią serii, którą zobaczyłem w kinie i… byłem zawiedziony. Dopiero później, przy powtórnym seansie w domu, będąc już bardziej świadomym widzem, Ostatni Bastion obnażył przede mną wszystkie swe wady. Dlatego cieszę się, że w przypadku Przeszłości, która nadejdzie na stanowisko reżysera powrócił Bryan Singer i odkręcił to, co Ratner zepsuł.
M(ateusz): Widzę, że podzielamy „miłość” do Ostatniego bastionu – pamiętam jak wielkim rozczarowaniem był dla mnie ten film, zwłaszcza, że po nim cykl wpadł w dołek. Na szczęście wyciągnęli go z niego Vaughn i świetna Pierwsza klasa. Po tym nowym otwarciu i ponownie z Singerem u sterów, wydawało się, że seria wróci na właściwe tory. Martwił mnie tylko scenariusz – bo jak tu połączyć starą i nową ekipę, zachowując chociaż pozory logiki? Na szczęście udało się to nieźle posklejać, choć trochę zastrzeżeń mam.
J: W pierwotnym zamyśle cała akcja miała dziać się tylko w latach 70. i koncentrować na zabójstwie Kennedy’ego, które w ostatecznej wersji jest jedynie wspomniane (i stanowi cudowny smaczek). Niemniej, choć nie wszystko poszło idealnie, również jestem bardzo zadowolony z finalnego efektu. Zechcesz podzielić się pierwszy swymi zastrzeżeniami?
M: Na wstępie zaznaczę, że Przeszłość, która nadejdzie mnie nie zawiodła – jednak nie udało jej się przeskoczyć wysoko zawieszonej przez Pierwszą klasę poprzeczki. Siłą tamtego filmu było mocne powiązanie mutantów z rzeczywistą historią, co skończyło się stworzeniem alternatywnej wersji konfliktu kubańskiego. U Singera ponownie mamy do czynienia z przemieszaniem świata realnego i fantastycznego (rokowania pokojowe po Wietnamie, Nixon), ale już nie na taką skalę. Mutanci nie zmieniają biegu historii całego świata, skupiając się na ratowaniu swojego, którego zagłada grozi im w przyszłości. Ciągle fajnie jest oglądać dobrze znane nam postaci umieszczone w kolorowych latach 70., choć smaczków jest nieco mniej niż poprzednim razem. Nie ma jednak co narzekać, w końcu film nadal w przeważającej części rozgrywa się w przeszłości. Co innego jednak, jeśli chodzi o fragmenty z przyszłości. Twórcy za bardzo skupili się tam na imponujących efektach, nie poświęcając należytej uwagi ani postaciom, ani światu przedstawionemu, praktycznie całą warstwę fabularną „przerzucając” do lat 70. Mnie wizja dystopijnej przyszłości, w której jest ciemno, nieprzyjemnie i są ruiny średnio przekonuje.
J: Przedstawienie przyszłości to największa bolączka nowych X-Menów. Podobne postapokaliptyczne wizje były pokazywane w kinie już setki razy. O ile jeszcze pierwsze kilka minut wypada absorbująco, będąc po brzegi wypełnione akcją, tak dalsze fragmenty są mało przekonujące. Postaci nie są w żaden sposób rozwinięte, szkoda, że ani Bishopowi, ani Blink nie poświęcono więcej miejsca. Tak samo reszta starej ekipy: poza Kitty Pryde, ani Storm, ani Iceman, ani nawet Magneto czy Xavier nie mają wiele do roboty w przyszłości. Nawet kiedy dochodzi do ostatecznej walki z Sentinelami w finale, nie wzbudza ona wielkich emocji. Zdecydowanie lepiej wygląda cała akcja w latach 70., gdzie można poczuć jakąś więź z bohaterami, a fabuła wciąga. Cała akcja w 2023 roku wydaje mi się włożona do filmu nieco na siłę, jakby chciano maksymalnie uatrakcyjnić widowisko i sprzedać film pod znaczącym dla fanów tytułem – wszak Days of Future Past to dziś kultowa historia.
M: Singerowi zależało na spięciu dwóch serii o mutantach w zgrabną całość, ale proporcje między nimi można, a nawet trzeba było wyważyć zdecydowanie lepiej. Bo za dopuszczenie do sytuacji, gdzie z utęsknieniem wyczekuje się końca „przyszłych” fragmentów filmu, należy się twórcom bura. Mówisz o niewykorzystaniu potencjału postaci z alternatywnej przyszłości – a co w takim razie sądzisz o tych z lat 70.? Tutaj wszak nie można narzekać, żeby kogokolwiek potraktowano po macoszemu. Każdy dostaje swoje pięć (lub więcej) minut i myślę, że dobrze wykorzystuje ten czas. Wszyscy mają sensowne role do odegrania w historii, a są na tyle dobrze napisanymi postaciami, że postrzegamy ich nie przez pryzmat mocy, jakie posiadają, ale wyrazistych cech charakteru. A to w kinie superbohaterskim wcale nie jest regułą.
J: Dokładnie. Oglądanie przygód mutantów w latach 70. to czysta przyjemność. Nawet brak jednego, wyraźnego głównego bohatera bardzo nie przeszkadza (początkowo jest nim wysłany w przeszłość Wolverine, potem, jak się wydaje, zastępuje go ewoluujący na ekranie Xavier, wraz z pojawieniem się Magneto, akcenty znów inaczej się rozkładają, itd.). Cieszę się, że twórcy do swojej klasycznej opowieści o braku tolerancji i wyższości jednej rasy nad drugą dodali sporo smaczków i humoru. Nie można też zapomnieć o występie Quicksilvera, który w moim mniemaniu skradł cały show.
M: Quicksilver to prawdziwa perełka! Pojawia się ledwie na kilka minut, ale z całego filmu chyba najbardziej zapada w pamięć. Scena łącząca jego umiejętności z gracją i luzem kreującego tę postać Evana Petersa, to absolutnie porywający wizualny spektakl. Myślę, że jeden z najbardziej efektownych w kinie superbohaterskim, gdzie konkurencja jest przecież ogromna. Skoro już jesteśmy przy Petersie – warto wspomnieć o pozostałych członkach obsady, która wręcz ugina się od znanych nazwisk. Jackman, Fassbender, McAvoy, McKellen, Stewart, Lawrence, Page i inni tworzą zaskakująco zgraną paczkę, gdzie trudno wyróżnić kogoś z osobna. Wzrok przyciągają przede wszystkim magnetyzm (dosłownie i w przenośni) Fassbendera oraz rozedrganie emocjonalne McAvoya, ale właściwie każdy z obecnych na ekranie się czymś wyróżnia i słabych decyzji castingowych tu nie uświadczymy. Jacyś faworyci?
J: Tak jak napisałeś, najlepiej prezentują się Fassbender i McAvoy. Jackman wypada jakoś bezpłciowo, może dlatego, że ma mało do roboty i nie ma zbytnio kogo rozszarpać. Co do reszty: miło było zobaczyć na ekranie Berry, Page, Stewarta i McKellena, jednak jak wspomniałem wcześniej – byli oni jedynie ładną dekoracją i ciężko ocenić ich występ, skoro niewiele mieli do zagrania. Miałem również nadzieję, że rola Petera Dinklage’a będzie bardziej zapadała w pamięć.
M: A propos, nie brakowało Ci tu takiego porządnego czarnego charakteru? Rozumiem oczywiście znaczenie Bolivara Traska dla serii, jak i to, że godnymi rywalami dla mutantów są Sentinele, ale momentami tęskniłem za kimś takim, jak Sebastian Shaw z Pierwszej klasy. Przyjemnie się oglądało napięte relacje w trójkącie Magneto-Raven-Xavier, ale chwilami aż się prosiło, by kij w szprychy włożył tam dobry, staromodny „arcywróg”. Nic nie ujmując Dinklage’owi, jego bohater jednak ginął w tłumie.
J: Ginął w tłumie i to wcale nie dlatego, że jest mały! Jego rola nie zapada w pamięć, trudno go w ogóle tutaj nazwać arcywrogiem. Przez chwilę Magneto sprawia wrażenie, jakby aspirował do tego miana pod koniec filmu, jednak wszystko rozchodzi się po kościach. Sentinele zaś większe wrażenie robiły na mnie w serii animowanej z lat 90., w swoim klasycznym fioletowym i ogromnym wcieleniu. Tutaj wyglądały, jakby skurczyły się w pralce, a ich moc, dzięki której adaptowali swoje zdolności przeciwstawiając je zdolnościom mutanta, z którym walczyły, nie imponowała mi zbytnio. W ogóle nie czułem zagrożenia z ich strony, być może przez fakt zabawy z czasem i świadomość, że gdy coś pójdzie nie tak, to cofnięcie czasu nie będzie problemem.
M: No właśnie, zabawy z czasem – doszliśmy do najbardziej drażliwego punktu. Wiem, że to tylko film rozrywkowy, rozumiem, że tematyka podróży w czasie jest bardzo grząska i łatwo w niej o wywrotkę. Nie miałbym więc żadnych pretensji do twórców, gdyby chodziło o jakieś drobne nieścisłości – ale w scenariuszu widnieją dziury wielkości KRATERÓW! Zwłaszcza jeśli chodzi o nawiązania do poprzednich części. Nie możemy od tego uciec, w końcu o to też w tym filmie chodzi, żeby spiąć klamrą wszystkie powstałe do tej pory ekranizacje. Nie chcę rzucać spoilerami, ale miałem nieodparte wrażenie, że nad logiką zdarzeń to scenarzyści całkowicie stracili panowanie.
J: Powiem tak: dziury są, ale dla mnie to już pewien element charakterystyczny całej serii, która jest mocno niespójna. Jeśli się dobrze zastanowić, to chyba tylko dwie pierwsze części były spójne, każda kolejna wprowadzała z zaskoczenia element chaosu. Dziury w Przeszłości, która nadejdzie przyjąłem więc jako rzecz naturalną i długo się nimi nie martwiłem, bo widowisko dostarczyło mi mnóstwa świetnej zabawy.
M: Czyli za bardzo się czepiam? Nie ukrywam, że błędy zepsuły mi nieco przyjemność z seansu – ale zgoda, nie w takim stopniu, by przykryć fakty. A te są takie, że w Przyszłości, która nadejdzie mamy tak dużo czystej rozrywki w najlepszym wykonaniu, że nielogiczności schodzą na dalszy plan. A ja żyję nadzieją, że mając już za sobą scalanie dwóch serii, w kolejnej odsłonie doczekamy się najlepszej (i logicznej!) części cyklu.
J: Gdyby to Marvel Studios odpowiadało za serię o X-Menach, to jarałbym się sceną po napisach. Znając jednak Foxa- czekam na Apocalypse, ale trochę się boję. Twórcy filmowej serii po raz kolejny sięgają po kultową historię – wszak kto nie kocha Age of Apocalypse? Filmowcy mają jednak wybitną zdolność, do niszczenia w filmowej X-serii klasycznych komiksowych oryginałów. Tak było z Ostatnim bastionem luźno bazującym na jednej z najlepszych historii o mutantach – Dark Phoenix Saga, samograj jakim jest mroczny Weapon X Barry’ego Windora Smitha zmieniono na jakąś kolorową sieczkę z PG-13 w Geneza: Wolverine, kultową i klimatyczną miniserię Wolverine, w której Rosomak zwiedza Japonię, całkowicie obdarto z klimatu i sensu w The Wolverine. Tegorocznej adaptacji Days of Future Past też wiele można zarzucić. Kolejnym solowym filmem z Rosomakiem ma być adaptacja mojej najukochańszej historii z tym bohaterem – Old Man Logan. Tego też się boję. Podobnie więc mam z zapowiadanym już oficjalnie Apocalypse, do którego odnosi się również scena po napisach z tegorocznego widowiska. Część mnie najchętniej oglądnęłaby kolejnych X-Menów już teraz, część obawia się, że „zepsujo”, a część ma ochotę jeszcze raz oglądnąć X2 albo Pierwszą klasę, bo to dwie najlepsze i najmniej zepsute ekranizacje w serii.
M: Mając w pamięci Ostatni bastion i filmy o Wolverinie, rzeczywiście strach się bać. Ja jednak z optymizmem patrzę w przyszłość. Teraz, gdy do serii powrócił Singer, a w kolejnej ekranizacji pierwsze skrzypce ma grać „nowa” obsada, chcę wierzyć, że to będzie dobre. Age of Apocalypse zasługuje na świetną ekranizację, a uważam, że ludzie aktualnie pracujący przy X-Menach dali nam powody, by im zaufać. W końcu to oni zrobili X2 i Pierwszą klasę – słusznie przez Ciebie uważane za najlepsze odsłony serii.