Logo 33. Festiwalu Filmowego w Stambule
Istanbul Film Festival na pierwszy rzut oka można uznać za ostatnią ostoję festiwali europejskich, ponieważ te przybierają formę dyskursu bardziej niż rytuału. Stambuł jako wzorcowe miejsce przecięcia szlaków oraz konfliktu między Europą i Azją dał mi możliwość przynajmniej chwilowego obrania punktu widzenia Innego.
Korzystając z kilku wolnych dni świątecznych i dość tanich biletów lotniczych, spędziłam tydzień w Istanbule. Na festiwal trafiłam zupełnie przypadkiem. Nie wiedziałam, że to dopiero początek nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, które spotkały mnie w czasie pobytu w Turcji. W miejscu, które w pewien sposób warunkuje osobę z zagranicy, problemem jest uniknięcie etykiety “turysta”. W kraju, gdzie turystyka staje się ważnym sektorem gospodarki, a emigracja zarobkowa na Zachód coraz powszechniejszym zjawiskiem, trudno uciec od schematu relacji opartych na obustronnym protekcjonalizmie i stygmatyzacji. Zwiedzający czasem przyjmują postawę “tymczasowych kolonizatorów”, którym pieniądze pozwalają na wynajęcie danej, zabytkowej przestrzeni kraju i traktowanie lokalnych ludzi jak poddanych. Z drugiej strony miejscowi zgadzają się na taką konwencję, lecz gdy osoba z zagranicy próbuje wyjść poza warunki niepisanej umowy, spotyka się czasem z niezrozumieniem. Może ta ocena jest zbyt ostra i zjadliwa, lecz patrząc na zachowanie niektórych turystów ciężko nie zrozumieć, dlaczego mieszkańcy są do nich uprzedzeni. Festiwal filmowy pozwalał na nagięcie tej umowy i wniknięcie na chwile do tureckiej codzienności, która od zawsze nieustannie negocjuje granice między Europą i Azją. Podczas Istanbul Film Festival planowałam obejrzeć cztery produkcje, celowo wybierając tureckie czyli te, których prawdopodobnie nie będę miała okazji już zobaczyć. Dotarłam wreszcie tylko na trzy filmy. Nie zakładałam, że na czwarty nie zdążę, ponieważ będę musiała do kina dopłynąć statkiem.
Warto powiedzieć kilka słów o samym festiwalu, który jednoznacznie ukierunkowany jest na współpracę z europejskim rynkiem filmowym. Coroczne “Meeting on the Bridge” ma na celu zorganizowanie – jak sama nazwa wskazuje – spotkania przedstawicieli europejskich instytucji z młodymi, tureckimi reżyserami i producentami oraz stworzenie możliwości nawiązania współpracy. Istanbul Film Festival ma być alternatywą dla bardziej komercyjnego Golden Orange Film Festival w nadmorskiej Antalyi. Zamieszkana przez trzynaście milionów metropolia na pewno staje się przestrzenią prowokującą więcej dyskusji, niż eskapistyczny kurort na tureckiej riwierze, nawet jeśli wielkomiejska publiczność jest do pewnego stopnia tendencyjna. Idąc przez najbardziej zatłoczoną ulicę miasta w okolicach placu Taksim, potrafiłam zauważyć w tłumie kilka osób, które zmierzały do głównego kina festiwalowego, czyli Atlas Sinemasi – dziewczyny noszące trampki do hidżabu i kilku hipsterów z charakterystyczną brodą. Podobnie jak w Polsce uczestnikami festiwalu byli prawie wyłącznie młodzi ludzie, w odróżnieniu od Berlinale przyciągającego też starsze pokolenie. Jednak wrażenie podobieństwa nie było do końca trafione. Jeśli publiczność polską można określić jako zblazowaną, turecką wręcz przeciwnie. Ludzie widzieli na ekranie samych siebie i swoje problemy, które wreszcie mają szanse być wypowiedziane. Dostępność mediów sprawiła, że podporządkowani Inni, o których pisała Gayatri Spivak, wreszcie mogli przemówić. Podczas samego seansu przekonałam się jak unikalnym forum społecznym jest festiwal filmowy, a żeby w pełni w nim uczestniczyć, trzeba do tego społeczeństwa należeć. Nie miałam innego wyjścia jak przyjąć pozycję nie do końca kompetentnego widza “z zewnątrz”. Chociaż teoria struktury sympatii, o której pisał Murray Smith, nie przestała do końca działać. Poprzez identyfikację z bohaterami mogłam więc chwilowo obrać punkt widzenia Innego.
Centrum festiwalowe w kinie Atlas (İstiklal Caddesi No: 131)
Do czasu gdy dotarłam na festiwal, większość biletów na seanse była już wykupiona, co potwierdza ogromne zainteresowanie wydarzeniem. Pierwszym filmem, na który udało mi się dostać, był Ain’t No Cinderallas (2014, reż. Emel Çelebi), dokument o kobietach pracujących jako pomoc domowa. Produkcja okazała się kroniką ich walki o utworzenie związku zawodowego, uregulowanie i znormatywizowanie wymiaru pracy, uzyskanie pomocy i zabezpieczenia finansowego ze strony państwa. Status domestic worker negocjuje granice pomiędzy czasem wolnym a czasem pracy, dlatego przez wielu może nie być uznawany jako pełnoprawny zawód. Te kobiety kontynuują swoją pracę jakby po godzinach we własnym domu, z tego powodu trudno jednoznacznie oddzielić te dwie sfery. W filmie ostro zarysowywał się silny antagonizm pomiędzy obywatelami a państwem – biurokracja i struktury rządowe nie dorastają do współczesnych wymagań. Ponadto ważnym problemem w kraju zamieszkiwanym przez dużą zbiorowość islamską jest pozycja kobiety w społeczeństwie. Emancypacyjna funkcja pracy została w filmie kilkakrotnie przywołana. Ain’t No Cinderallas reżyserka zrealizowała w klasycznej konwencji dokumentalnej. Fabuła rekompensuje niedociągnięcia i banalność formy filmu a najciekawszą rzeczą dla widza “z zewnątrz” było obserwowanie bohaterek, które na co dzień używają terminów znanych m.in. z tekstów akademickich z kręgu subaltern studies i uczyniły z teorii swoją praktyczną broń. Należące do niższych warstw społecznych bohaterki wprowadziły w życie żargon uniwersytecki, były samoświadome, gotowe do walki o swoje prawa. Odniosły sukces, lecz podczas sesji Question & Answer po seansie powtarzały, że to dopiero początek.
Ain’t No Cinderallas (2014, reż. Emel Çelebi)
Kolejnym filmem, który udało mi się zobaczyć był Ordinary State of Emergency (2013, reż. Özgür Fındık). Także dokument, traktujący o wydarzeniu z 12 września 1980 roku, czyli ostatnim z serii zamachów stanu. Reżyser zdecydował się skupić na konsekwencjach przewrotu, które miały miejsce w jego rodzinnej miejscowości na wschodnich rubieżach Turcji, gdzie dominuje alewizm, czyli jeden z odłamów islamu często nazywany “uduchowionym szyizmem”. Zamach miał charakter nacjonalistyczny, wprowadził więc terror i represje mniejszości etnicznych i religijnych, co zaskutkowało chaosem w państwie tak zróżnicowanym pod tym względem jak Turcja. Özgür Fındık położył nacisk na wypowiedzi kobiet i mężczyzn, którzy w czasie zamachu byli dziećmi – rząd zorganizował przeniesienie ich do szkół sunnickich i indoktrynację. Ponadto rozpoczął masową budowę meczetów, podczas gdy alewici mieli odrębne, związane z naturą, miejsca praktyk religijnych. Przymus asymilacji i jednorodności wspominany jest także przez ludzi biorących udział w działaniach rządu, tym samym reżyser starał się uniknąć jednostronności. Ponadto wypowiedzi klasycznie uzupełnił o materiały archiwalne. Nigdy tak bardzo nie wyrzucałam sobie, żę nie interesuję się polityką, jak podczas tego seansu. Znaczenia, które były zrozumiałe dla reszty publiczności, umykały mi i pozostawały przeźroczyste. Na sali od czasu do czasu słychać było ironiczny śmiech i zniecierpliwione wzdychanie, ale z powodu zbulwersowania mogłam się tylko intuicyjnie domyślać. Nagle publiczność stała się obca, jednak to przecież ja byłam w niej intruzem.
My Love Awaits Me by the Sea (2013, reż. Mais Darwazeh) idealnie połączył formę z fabułą, sprawiając, że oba aspekty filmu stały się niezwykłe i równoprawne. Film miał budowę fragmentaryczną. Składał się z elementów wywiadów, animacji oraz poetyckich wypowiedzi inspirowanych twórczością Hassana Houraniego (1973-2003). Najciekawszą częścią filmu wydała mi się osoba samej reżyserki, Mais Darwazeh. Już pierwsze ujęcia zaznaczają, że świat przedstawiony widziany jest wyłącznie z jej perspektywy, podczas gdy wcześniej opisywane przeze mnie filmy próbowały zachować konwencjonalny dla dokumentu pozór obiektywizmu. Osoba autorki, w tym przypadku trzymającej kamerę, jest ujawniona przez noszone przez nią trampki. Buty sygnalizują, że reżyserka to młoda, raczej buntownicza, niezależna dziewczyna, która będzie prowadzić widzów przez świat widziany jej oczami. Trampki są silnym motywem, znakiem protestu wobec umniejszenia pozycji kobiet w społeczeństwie islamskim. Buty definiują autorkę jeszcze przed tym, jak dowiadujemy się więcej o jej tożsamości. Reżyserka, tak jak bohaterzy jej eseju filmowego, jest pochodzenia palestyńskiego. Główna oś My Love Awaits me by the Sea to duszące uczucie uwięzienia, zagrożenia i niepewności, których doświadczają Palestyńczycy mieszkający na terenach odgrodzonych murem, który w 2003 roku władze Izraela wybudowały wzdłuż granicy z Zachodnim Brzegiem Jordanu, usprawiedliwiając się chęcią obrony przed palestyńskimi atakami terrorystycznymi. Jedna z bohaterek w filmie podkreśla, że państwo izraelskie obrało nacjonalistyczny charakter, który tkwi nadal w XIX wieku i w jakkolwiek sposób nie spełnia wymagań współczesności. Palestyńczycy nagle stali się intruzami we własnym domu. Zarówno na arenie międzynarodowej, jak i na co dzień są zmuszani do poniżającego uzasadnienia swojego istnienia na terenie swojego kraju. Postaci w eseju podkreślają, że jedynym wyjściem, by przeżyć w ograniczającej wolność rzeczywistości, jest tworzenie wyobrażonych światów. Młody chłopak wspomina, że tylko o czwartej nad ranem czuje się na swoim miejscu, ponieważ to jedyny moment, gdy ulice rodzinnej Jerozolimy są zupełnie opustoszałe. Reżyserka idealnie zsyntezowała uczucia bohaterów, inspirując się twórczością Hassana Houraniego. Ten poeta jak reszta Palestyńczyków, nie mógł przekraczać muru, będącego linią demarkacyjną między Palestyną a Izraelem. Z tego powodu przez wiele lat był odgrodzony od morza, które tak kochał. My Love Awaits me by the Sea można uznać za wyobrażony list miłosny do Houraniego, którego treść uosabia uczucia większości Palestyńczyków, ich smutek, przez który rozumieją się nawzajem bez słów. To właśnie podczas tego seansu uczucie wykluczenia z publiczności było największe.
My Love Awaits Me By The Sea (2013, reż. Mais Darwazah)
Kwestie ograniczenia wolności obywatelskich odnoszą się idealnie także do Turcji. Z jednej strony może żyjemy w czasach postkolonialnych ale to nie znaczy, że kolonializm przeminął. Jego skutki przecież nadal istnieją. Pomimo ideału równości, którym szczyci się przecież Zachód z Ameryką na czele, pieniądze jasno określają hierarchiczną zależność. Z jednej strony emigracja zarobkowa, z drugiej pewna forma turystyki, spowodowały, że orientalizm nigdy nie miał się lepiej ponieważ stał się subtelny, ukryty pod warstwą poprawności politycznej. Siedząc na sali kinowej, nieporadnie notując w zeszyciku zrozumiałam, że nie będę mogła w pełni zrozumieć tego, co dzieje się na ekranie i na sali kinowej. Podczas sesji Question & Answer nie chciałam zadawać pytań, ponieważ twórcy byli do pewnego stopnia dla mnie nieosiągalni – byłam “człowiekiem z Zachodu”, w dodatku ze szczątkową wiedzą o współczesnej polityce. Zwłaszcza Mais Darwazeh, reżyserka My Love Awaits me by the Sea, zdawała się być niedostępna w swoim smutku, który w pewien sposób ją uszlachetniał.
Istanbul Film Festival jest bezsprzecznie wyjątkowym wydarzeniem. Skończę ten niemal zaangażowany politycznie tekst w sposób zbyt osobisty. Wiem, że będę wracać do Istanbułu, ponieważ zarówno miasto jak i festiwal filmowy ma jeszcze wiele do zaoferowania. Nie chcę przy tym stać się osobą, która opisuje i kategoryzuje tamtejszą rzeczywistość, ponieważ to od razu ustawiałoby mnie na uprzywilejowanej, ale chybionej pozycji “eksperta”. Orientalizm zbudował antagonistyczne stereotypy “Wschodu” ale także “Zachodu”. Jeden z bohaterów My Love Awaits me by the Sea mówi: “Jeśli jesteś ze Wschodu, jesteś nikim”. Może kiedyś, idąc przez zatłoczone ulice Istanbułu nie będę postrzegana jak wrogi, nieproszony gość, uciszę lekkie wyrzuty sumienia i natrętny głos z tyłu głowy, który mówi mi, że jestem tam tylko turystką.
Maja Korbecka