DŁUGIE POŻEGNANIE

Blue_HighwayBlue Highway

USA 2013, 71’
reż. Kyle Smith, scen. Kyle Smith,
zdj. Jeff Powers,
muz. Infinite Body,
wyst.: Kerry Bishé, Dillon Porter

Wbrew temu, co twierdzą ulotki i plakaty, Blue Highway to nie podróż szlakiem ulubionych filmów. Miejsca z filmowej mapy Ameryki przewijają się tu jakby mimochodem; i choć momentami budzą euforię, to nie one wyznaczają trasę

Pewnego upalnego lata Kerry (Kerry Bishé) i Dillon (Dillon Porter) pakują się do Forda Explorera i z Virginii ruszają na Zachód. Po drodze zatrzymują się, żeby popatrzeć na dom Kyle’a MacLachlana z Blue Velvet, zapadłe kino z Waiting for Guffman, równinę, na której kręcono Ace Venturę 2, i wiele innych. Nie są to typowe mekki kinomanów, rzadko kiedy bywają w ogóle rozpoznawalne, ale dla dwójki przyjaciół mają wartość sentymentalną. I to właśnie sentymenty – zarówno te czerpane z zewnątrz, jak i wynikające ze zwykłej współobecności dwójki bliskich sobie ludzi, są tym, co wysuwa się w filmie na pierwszy plan.

W Blue Highway jest tyle ciepła i bezpretensjonalnego uroku, że widz prędko zaczyna sympatyzować z bohaterami i z klasycznego podglądacza zamienia się w towarzysza drogi. Kerry i Dillon zawężają rozpiętość kontynentu do swojego własnego, osobistego uniwersum. Nie myślą o tym, gdzie ich nie ma i nie spieszą się, żeby być gdzie indziej. Przez to film staje się przede wszystkim opowieścią o radości wspólnego doświadczania, tu i teraz; wspólnego jedzenia, picia, spania i wspólnego wtapiania się w tłum. O radości życia z rysem nostalgii – i podszytej pewną udzielającą się widzowi melancholią, wynikającą z podskórnie przeczuwanego rozstania.

Smith bardzo umiejętnie waży proporcje, aby opowiedzieć historię prostą, ale nie banalną; zabawną, ale nie sztucznie euforyczną; sugestywnie emocjonalną, a jednak nie ocierającą się o melodramat; momentami kontemplatywną, ale nie rozwlekłą. Fakt, że mu się to udaje, świadczy o dużym – zwłaszcza jak na filmowca z tak krótkim stażem – wyczuciu medium i sprawia, że film ogląda się z przyjemnością. Nie jest to formuła duchowej podróży w nieznane; raczej wycieczka, której czasowe i przestrzenne limity są w istocie prozaicznie określone. Zbyt jest zakorzeniona w rzeczywistości, żeby stać się metaforyczną czy wydumaną, zbyt intymna, by życie w ruchu stało się tu znakiem jakiejś niezgody. Choć reżyser wysyła swoich bohaterów na urlop od codzienności, to przez cały czas trzyma sznurki mocno w ręce i nie pozwala im zapuścić się za daleko w beztroskę.  W domu czeka więc na Kerry chora matka, a Dillon będzie musiał wkrótce zacząć sam nowe życie na drugim końcu kraju. Brak tu jednak wyznań czy wzajemnych tkliwości – nikt też nie dywaguje na temat przyszłości, a przeszłość, jeżeli w ogóle przywoływana, w przestrzeni wspólnie pokonywanej drogi przybiera co najwyżej postać anegdot i fragmentarycznych wspomnień. Bohaterowie instynktownie wykorzystują ten czas na odpoczynek od konfrontacji – dlatego przejawy irytacji czy zniechęcenia przemijają równie szybko, jak się pojawiły. I chociaż reżyser roztacza przed nami obrazy sielanki, to w filmie dominuje atmosfera długiego pożegnania. Nie jest to podróż typowo Kerouacowska, wciągająca w siebie chciwie przypadkowych ludzi i zdarzenia w celu postawienia diagnozy społeczeństwu. Jest tu wprawdzie kilka obowiązkowych spontanicznych interakcji z ,,lokalsami’’, ale w żadnym razie nie stanowią one konkurencji dla tego, co dzieje się pomiędzy dwójką głównych bohaterów.

Fani Baudrillardowskiej Ameryki znajdą w Blue Highway parę smaczków: przypadkowo poznany kierowca na dorocznej pielgrzymce ze Wschodniego Wybrzeża do kalifornijskiego Disneylandu; teksańska ,,wieża Eiffla’’ z gigantycznym kowbojskim kapeluszem na czubku. Z jednej strony Ameryka pokonywania przestrzeni, z drugiej Ameryka-simulacrum, ojczyzna hiperrzeczywistości i urzeczywistnionej utopii.

Wszystko to razem składa się na opowieść płynną, lekko sentymentalną i urokliwą, prowadzoną z przymrużeniem oka, godzącą miejsca ikoniczne – takie jak Wielki Kanion – ze skrzyżowaniem w arizońskim miasteczku, i przez to pozostającą bardzo blisko życia. Powiew naturalności wnosi para głównych bohaterów, których z Kerry Bishé i Dillonem Porterem wiążą nie tylko imiona, ale wykorzystane w filmie autentyczne anegdoty i momenty improwizacji. Całości dopełnia świetny soundtrack, na którym country przeplata się z kontemplacyjnym minimalizmem.

Tytuł filmu nawiązuje do książki Williama Leasta Heata Moona z lat 70. Moon, opisując w niej swoją sentymentalną podróż przez Amerykę, nazwał tak mniej uczęszczane drogi, w starych atlasach samochodowych oznaczane na niebiesko. Film Smitha jest jednak blue przede wszystkim emocjonalnie. Nawet bardziej blue, niż highway.

 Ada Minge