Hansel i Gretel: Łowcy Czarownic (2013, reż. Tommy Wirkola)
Kiedy trudno stworzyć coś oryginalnego, a prawa do najciekawszych komiksowych bądź literackich bohaterów są już wykupione przez wielkie wytwórnie, zawsze można sięgnąć do ogromnego zasobu dzieł, które po upływie czasu stały się domeną publiczną. Następnie wystarczy zmienić głównego bohatera w twardziela i dodać kilka wybuchów.
W obecnych czasach przeciętny widz szuka w kinie przede wszystkim rozrywki. Wybierając seans pragnie odpocząć po ciężkim dniu, zapomnieć o troskach codziennego życia i po prostu dobrze się bawić bez nadmiernego intelektualnego wysiłku. Nie potrzebuje głębi dzieł Bergmana, czy wyrafinowanej ekspresji filmów Antonioniego. Najczęściej wybiera filmy lekkie i przyjemne: przepełnione humorem i akcją, które rozgrywają się w fantastycznych światach i których fabułę można śledzić równocześnie opychając się popcornem. Jednocześnie widać ostatnio w kinie postępującą tendencję, wychodzącą naprzeciw wyżej opisanym potrzebom weekendowego widza. Polega ona na adaptowaniu klasycznych opowieści do wymogów dzisiejszego odbiorcy.
„Aklimatyzacja” klasycznych opowieści do dzisiejszych czasów może przebiegać w sposób różnoraki. Z jednej strony twórca może iść śladem Guya Ritchiego, który wydobywa często zapomniane cechy Sherlocka Holmesa, uwypukla je i wyolbrzymia, dzięki czemu Holmes staje się godnym bohaterem kina akacji XXI wieku. Reżyser jednocześnie jest wierny kanonowi stworzonemu przez Doyle’a, przez co adaptacja nie traci ducha oryginału. Można pójść o krok dalej i skonfrontować postać mitologiczną bądź historyczną z popularnymi przeciwnikami zapożyczonymi z kina grozy. Przykładów jest wiele: Abraham Lincoln mierzący się z wampirami, Bracia Grimm walczący z demoniczną Królową Luster, Jaś i Małgosia polujący na czarownice, czy bohaterowie Dumy i Uprzedzenia, którzy w nadchodzącej adaptacji pomiędzy kolejnymi romansami mają stawić czoła falom wygłodniałych zombie.
Ciekawe są również tak zwane crossovery – dzieła, w których spotykają się postaci z różnych światów. Francuski dżentelmen-włamywacz, Arsene Lupin stworzony przez Maurice’a Leblanca, trzy razy w swojej przestępczej karierze zmierzył się z największym detektywem świata, którego imię (na żądanie Doyle’a) zostało zmienione na Herlock Solmes. Historie zostały w 1910 roku przeniesiona na ekran w formie serialu filmowego. Crossovery zyskały prawdziwą popularność w komiksach, gdzie spotkania bohaterów różnych serii już od lat 40. XX wieku elektryzują czytelników i podbijają sprzedaż. Również w filmach można zauważyć ten trend, zapoczątkowany w 1943 roku przez film Frankenstein spotyka Człowieka Wilka. Chociaż obecnie crossovery to wysokobudżetowe produkcje, trzydzieści lat temu przodowały w tym aspekcie filmy mniej znane, jak na przykład Morderstwo na zlecenie (1979), gdzie Sherlock Holmes ścigał (nie)sławnego Kubę Rozpruwacza.
Jeśli już jesteśmy przy klimatach XIX-wiecznego Londynu, to warto tutaj wspomnieć o Lidze Niezwykłych Dżentelmenów. Komiks Alana Moore’a i Kevina O’Neilla to pękająca od intertekstualnych nawiązań, niejednokrotnie zahaczająca o metatekst opowieść, w której bohaterowie znani z XIX wiecznej literatury groszowej łączą siły by walczyć ze złem. W skład pierwszej drużyny wchodzą: Wilhelmina Murray (z powieści Stokera), kapitan Nemo (znany z książek Juliusza Verne’a), Allan Quatermain (bohater awanturniczych powieści Henry’ego Ridera Haggarda, z których najbardziej znaną jest Kopalnie Króla Salomona), Doktor Jekyll i jego alter ego (z opowiadania Roberta Louisa Stevensona) oraz Niewidzialny Człowiek z powieści H.G. Wellsa pod tym samym tytułem. Dzięki takiemu zestawowi bohaterów oraz wyczuciu w przenoszeniu superbohaterskich motywów na grunt wiktoriańskiej Anglii i przetwarzaniu faktów historycznych (w komiksie na przełomie wieków Imperium Brytyjskie stoi u szczytu potęgi, a steampunkowa technika jest na porządku dziennym), Moorowi udało się stworzyć niezwykłą opowieść. Szkoda, że twórcy filmowej adaptacji z 2003 roku w reżyserii Stephena Norringtona maksymalnie ją spłycili, czyniąc z niej tylko i wyłącznie niewyszukane kino akcji. Wielowarstwowa opowieść, doskonale prowadzeni bohaterowie i intryga pełna smaczków dla literaturoznawców ustąpiła miejsca pretekstowej fabule przepełnionej gonitwami, wybuchami i słabymi efektami specjalnymi. Film zarobił całkiem nieźle, natomiast krytyka go zmiażdżyła, miłośnicy komiksowego oryginału płakali rzewnymi łzami i popełniali rytualne samobójstwa, a sam Alan Moore obraził się na Hollywood i odtąd jego nazwisko nie widnieje w żadnej ekranizacji jego komiksu.
Hansel i Gretel: Łowcy Czarownic (2013, reż. Tommy Wirkola)
Osobny tekst wypadałoby poświęcić całej serii niskobudżetowych horrorów, w których wampirze striptizerki walczą z bobrami zombie, a rekiny używają tornad jako środka transportu. Zamiast tego, kilka słów warto poświęcić powstałemu w 2004 roku Van Helsingowi Stephena Sommersa. Profesor Abraham Van Helsing, doskonale znany z Draculi Brama Stokera i klasycznych adaptacji, między innymi Toda Browninga oraz Francisa Forda Coppoli, w filmie Sommersa zmienia imię na Gabriel oraz gubi naukowy tytuł. Jest jednak doskonale wytrenowanym i bezwzględnym zabójcą o dobrym sercu, który działa na usługach tajnego zakonu z siedzibą w Watykanie. Niczym James Bond korzysta z efekciarskich gadżetów ówczesnej techniki, mając w swoim arsenale kuszę strzelającą poświęconymi strzałami i rewolucyjne w tamtych czasach piły obrotowe. Walczy nie tylko z Draculą, ale również z innymi legendarnymi potworami wytwórni Universal: demonicznym wcieleniem doktora Jekylla, potworem Frankensteina czy wilkołakami. Zmiana charakteru tytułowego bohatera narzuca opowieści nowe tempo. Film wypełnia po brzegi gnająca na łeb na szyję akcja, a fabuła jest tylko pretekstem do ukazania kolejnych widowiskowych potyczek. Choć w dziele Sommersa (który odpowiadał nie tylko za reżyserię, ale i scenariusz) nie brakuje wielu nawiązań do klasycznych horrorów, pastiszowych momentów i odniesień do komedii w stylu Abbot i Costello spotykają Frankensteina, film nie odniósł artystycznego sukcesu. Jeden z najdroższych blockbusterów 2004 roku spotkał się też z dość chłodnym przyjęciem ze strony krytyki. Mimo że garściami czerpie z klasyki horroru, trudno zaliczyć go do tego gatunku, bliżej mu bowiem do kina przygodowego. Chaotyczne wymieszanie motywów i konwencji, mające maksymalnie uatrakcyjnić odbiór i przyciągnąć jak największą widownię, stało się przyczyną pośredniej klęski. Mimo to niedzielni widzowie chętnie wybierali się do kina, a popcorn w ich dłoniach zapewne w wielu przypadkach nie trafiał do ust, gdy na ekranie miały miejsce co bardziej widowiskowe zdarzenia. Również po dotarciu na rynek DVD film spotkał się z dużą popularnością. Van Helsing jest w końcu filmem lekkim i przyjemnym, nie brak w nim humoru ani akcji, na której bez trudu można się skupić jednocześnie czytając gazetę.
Hollywood uwielbia sięgać do mitów, baśni i bajek, wychodząc z założenia, że brak pomysłu zawsze zatuszować można odwołaniami to znanych widzom utworów. Szkoda, że te tworzone z rozmachem rozrywkowe widowiska w finalnym efekcie okazują się w najlepszym wypadku produkcjami przeciętnymi. Mają one jednak sporą grupę odbiorców – świadomych, którzy wyłapią nawiązania i docenią celowo stosowany kicz (bądź kamp) oraz nieświadomych, którzy będą się na filmie po prostu lepiej lub gorzej bawić. Sam chętnie zobaczę, jak potwór Frankensteina walczy z gargulcami, a Śnieżka dowodzi siedmioma bojowymi krasnoludami. Bo przecież nic gorszego od Lincolna zabijającego wampiry nas spotkać nie może. Choć plotki głoszą, że powstaje już sequel z Georgem W. Bushem i potworem z Loch Ness. Boże, chroń Królową i spraw, by owe rewelacje na zawsze pozostały plotkami…
Jan Sławiński