Hipsterski egzystencjalizm

ona (spike jonze, 2013)Ona
(Her)

USA 2013, 126′
reż. Spike Jonze, scen. Spike Jonze,
zdj. Hoyte Van Hoytema,
muz. Win Butler, Owen Pallett,
wyst.: Joaquin Phoenix, Scarlett
Johansson (głos), Rooney Mara,
Amy Adams, Olivia Wilde

Madeleine von Heland ukuła w latach 70. termin ,,technodoksja’’, pod którym rozumiała wiarę w technologię jako najlepszego przyjaciela człowieka. W swoim futurystycznym melodramacie Spike Jonze podąża tym afirmatywnym tropem, na przekór trendowi demonizacji wpływu nowych mediów na relacje międzyludzkie. W wykreowanym przez niego świecie, będącym mieszanką estetyki retro i science fiction, więzi z tym, co wirtualne i tym, co fizyczne, okazują się tak samo autentyczne.

Choć życie Theodore’a Twombly’ego (Joaquin Phoenix) wypełnione jest różnymi formami mediatyzacji, to nie brak w nim też bezpośrednich kontaktów z ludźmi z krwi i kości. Cieniem kładzie się na nich jedynie ciężko przeżywane rozstanie z żoną, Catherine (Rooney Mara). Pewnego dnia reklama skłania Theodore’a do wypróbowania rynkowej nowinki w postaci multizadaniowego systemu sztucznej inteligencji OS1, który dostosowuje się do indywidualnych potrzeb użytkownika, spełniając cały wachlarz funkcji. Choć Theodore bynajmniej się tego nie spodziewa, to Samantha (bo takie imię przybiera jego OS1) wkrótce okaże się jedną z najważniejszych osób w jego życiu.

Opowieść Jonze’a toczy się niespiesznym rytmem, a relacja Theodore’a z Samanthą staje się dla reżysera pretekstem do autoanalizy głównego bohatera. Samanthą wyposażona jest bowiem w podlegającą ewolucji i tylko częściowo zaprogramowaną osobowość: poprzez relację z Theodorem pragnie doświadczać tego, co ludzie i rozwijać się. W zamian oferuje mu nowe, zupełnie świeże spojrzenie na świat.

To, co w filmie Jonze’a najbardziej interesujące, to odwrócenie schematu: zamiast dehumanizacji człowieka przez technologię, pokazuje on humanizację technologii przez człowieka. W Niej technika to godny pozazdroszczenia osobisty terapeuta: uświadamia człowiekowi naturę mechanizmów jego własnej psychiki (przeszłość to tylko historia, którą sobie opowiadamy, twierdzi Samantha), a nawet doprowadza go do samorealizacji. Ona to wizja świata, w którym ,,wirtualne’’ nie jest wartościowane ujemnie w stosunku do ,,realnego’’, jak to ma miejsce dzisiaj – obydwie części tej dychotomii postrzegane są jako komplementarne i pokojowo istniejące obok siebie.

Ciekawie wypada też przedstawienie w filmie futurystycznej wersji wielkomiejskiej melancholii. Sceny, w których Theodore stoi nocą w oknie swojego apartamentowca i wpatruje się w światła ulic i wieżowców, przypominają tokijskie ujęcia kontemplatywnej Scarlett Johansson w Między Słowami. A od XIX-wiecznego flaneura, spacerującego ulicami miasta i przyglądającego się życiu jego mieszkańców, Theodore’a odróżnia tylko nieodłączny zestaw głośnomówiący.

Jest jednak w Niej pewna niespójność. Powaga i nachalna momentami tkliwość, z jaką reżyser podchodzi do związku Theodore’a i Samanthy, chcąc oprzeć na nim głęboko humanistyczną wymowę filmu, nie przystaje do reszty stworzonego przez niego świata, który w warstwie relacji ani poważny, ani szczególnie ludzki nie jest. Przesłodzona, pastelowa kolorystyka przelewa się tu z domeny wizualnej na emocjonalną, gdzie przybiera postać nużącej infantylizacji. Ta infantylizacja to chyba najbardziej przerażająca strona futurystycznej koniec końców wizji relacji międzyludzkich, jaką roztacza przed nami reżyser. Odrealnia ona postaci, umieszczając je w wyabstrahowanej mydlanej bańce, gdzie wszyscy są wobec siebie delikatni i wyrozumiali, a jeśli zdarza im się sprawić komuś ból, to tylko w uroczej nieporadności własnego zagubienia. Trudno uwierzyć, że w tym cukierkowym świecie można odczuć coś rzeczywiście ludzkiego, jak prawdziwy ból czy stratę; finalna miłosna udręka Theodore’a nie wypada więc wiarygodnie. To samo dotyczy dialogów: raczej banalnych niż autentycznie wzruszających, raczej słodkich, niż dowcipnych.

Od strony wizualnej Ona to cacko, któremu nie można odmówić uroku. Z czasem przechodzi on jednak w monotonię, a na światło dzienne wychodzą narracyjne klisze i zadziwiająco konwencjonalne rozwiązania fabularne (jak choćby samo zakończenie filmu). Z ich powodu innowacyjne podejście do samego problemu ,,relacji nowej generacji’’ traci na wyrazistości. Błędem było również wykorzystanie jednego z najbardziej charakterystycznych głosów Hollywood (mowa oczywiście o Scarlett Johansson) do wykreowania postaci, której sedno stanowi cielesna anonimowość.

Ona wypada przekonująco w warstwie założeń – na tej płaszczyźnie jest kameralnym, ale oryginalnym spojrzeniem na przyszłość społeczeństwa zmediatyzowanego – ich  realizacja wypada jednak nierówno, żeby nie powiedzieć: płytko. Nie bój się techniki, bo nauczy cię, jak być człowiekiem, a każda relacja, nawet zupełnie zapośredniczona i platoniczna, może cię ukształtować – to jednak wciąż za mało treści, a za dużo fotogenicznego banału.

Ada Minge