36 (2012, reż. Nawapol Thamrongrattanarit)
Świadomość zachodniego widza, ze swym zamiłowaniem do stereotypu, tworzy gotowe obrazy, z których jeden dla wygody nazywany jest „Wschodem”. Jednak od czasu do czasu festiwale dają możliwość poznania kina danego kraju, wyłowienia go z ogromu kinematografii azjatyckiej. Tajlandia jest tego najlepszym przykładem.
Od czasu największego jak do tej pory sukcesu kina tajlandzkiego na wielkich międzynarodowych festiwalach minęły ponad trzy lata. Uhonorowanie Apichatponga Weerasethakula Złotą Palmą w Cannes za Wujka Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia (2010) potwierdziło status kinematografii tajlandzkiej jako jednej z najbardziej obiecujących na świecie. Dopiero na początku XXI wieku Berlinale czy Cannes po raz pierwszy tak tłumnie gościło w programie filmy pokolenia reżyserów, które zbiorczo i bardzo umownie nazwano Tajlandzką Nową Falą. Tryumfujący za granicą i chwaleni przez europejskich krytyków, pozostali niepopularni w rodzinnym kraju. Jednak ta grupa otworzyła wiele drzwi dla młodych twórców, którzy próbują szukać neutralnego gruntu, zaistnieć międzynarodowo, mieć wpływ na kształt kina popularnego w Tajlandii i spełnić swoje autorskie zamysły. Te punkty wydają się niemożliwe do połączenia, lecz niektórym udaje się to zdumiewająco dobrze. Początek nowego roku skłania do podsumowań, rankingów i postanowień. Choć staram się zazwyczaj uciekać od „gdybania”, czuję w kościach, że Tajlandia spowoduje małe trzęsienie ziemi w kinie, jeśli nie w 2014 roku, to za niedługo. W tym artykule postaram się wspomnieć o problemach odbioru kina tajlandzkiego na Zachodzie. Zarysuję trzy motywy nierozłącznie związane z ową kinematografią, wyróżniające ją z szuflady zazwyczaj boleśnie uogólniająco podpisanej: „kino azjatyckie”.
Odbiór kina tajlandzkiego może być utrudniony na skutek bariery poznawczej wynikającej z innego kontekstu kulturowego, skojarzenia ze skrajnym arthousem i co najważniejsze, a najbardziej banalne – różnic językowych. Z reguły czujemy niechęć do tego, czego nie potrafimy nazwać, język tajlandzki zaś nie kojarzy się z niczym konkretnym, a same nazwiska reżyserów są zazwyczaj tak długie, że zanim skończymy je czytać, w głowie pojawia się chaos. Klasyczną już anegdotą jest, że Pen-Ek Ratanaruang podczas wywiadów każe zwracać się do siebie po prostu „Tom”.
Kino Tajlandii nie ogranicza się oczywiście do małej grupy reżyserów pokazujących filmy na zachodnich festiwalach, stanowią oni tak naprawdę margines. Trudno ogarnąć żywioł kina komercyjnego, krytycznie go przefiltrować i zbudować konkretny obraz kina Tajlandii, bez uduszenia się ogromem tamtejszej popkultury. Pozostanę zatem ostentacyjnie europocentryczna i ograniczę się do twórczości pokazywanej na festiwalach Starego Kontynentu. Mogłaby zatem pojawić się wątpliwość: czy w filmach tajlandzkich, skierowanych bardziej do publiczności zachodniej, nie mamy do czynienia z pewnym uproszczeniem kontekstu kulturowego i dostosowaniem do odbiorcy? Jednak, na szczęście, jednym z kilku podstawowych punktów wspólnych twórczości wymienionych poniżej reżyserów będzie to, że odmawiają prowadzenia widza za rękę, dzielą z nim władzę nad filmem, pozwalają, by dostrzegł w nim to, co sam chce, bo w końcu to w jego głowie tworzą się znaczenia. By powiedzieć kilka konkretów warto spojrzeć na filmografie najbardziej reprezentatywnych reżyserów tajlandzkich – Apichatponga Weerasethakula, Pen-Eka Ratanaruanga, oraz przyjrzeć się na moment pracy nowego pokolenia – Nawapola Thamrongrattanarita i Kongdeja Jaturanrasamee. Pomimo tego, że każdy z tych reżyserów jest niezależnym twórcą, pewne cechy i motywy są wspólne im wszystkim. Na pierwszy plan wybija się temat pamięci, rozumiany w sposób osobisty lub też ogólny i abstrakcyjny. W filmie Światło stulecia (2006) Weerasethakul opowiada, między innymi, historię swoich rodziców, młodych lekarzy, którzy poznali się w jednym ze szpitali. Buduje na podstawie ich wspomnień wyobrażenie o otoczeniu, sytuacjach, emocjach bohaterów. W drugiej części filmu reżyser uwspółcześnia środowisko, w którym żyją postaci, pozbywa się romantycznych wyobrażeń o przeszłości i tworzy alternatywną historię swoich rodziców. Obrazuje życie, które mogliby wieść po reinkarnacji, w młodszym pokoleniu. Próbuje osadzić ich spotkanie w obrębie swojej własnej pamięci. Przykładem genialnej refleksji o samej istocie pamięci jest film 36 (2012) w reżyserii Nawapola Thamrongrattanarita, gdzie zarysowuje się konflikt pomiędzy pamięcią cyfrową a analogową, wirtualną a ludzką, „bezcielesną” a „cielesną” (takie określenie trudno nadać pamięci, jednak na teoretycznym poziomie funkcjonuje dobrze). Cały film, składający się z trzydziestu sześciu zupełnie statycznych ujęć, opowiada historię spotkania dziewczyny i chłopaka, zwolenniczki pamięci cyfrowej (oraz wszystkiego co się z nią łączy – postępu, nowoczesności, pewnej dehumanizacji) i romantyka przywiązanego do pamięci analogowej. Oba te przykłady ciekawie rozwijają temat nostalgii, która sprawuje jakąś magiczną władzę nad naszym pokoleniem.
Headshot. Mroczna karma (2011, reż. Pen-Ek Ratanaruang)
Charakterystycznym elementem kina tajlandzkiego są również powracające motywy buddyjskie. Jest to zupełnie zrozumiałe z uwagi na to, że Tajlandia pozostaje oficjalnie najbardziej buddyjskim krajem na świecie – 95% populacji deklaruje wyznawanie tej religii/filozofii. Ikonosfera wypełniona jest sztuką buddyjską, której elementy często pełnią rolę rekwizytów, prowokujących dalszy ciąg akcji. Kontrowersyjnym w Tajlandii tematem z pewnością pozostaje przedstawienie postaci mnichów buddyjskich w filmach. Oburzenie cenzorów w Tajlandii spowodowało ukazanie przez Weerasethakula bardziej „ludzkiej” strony mnichów (m.in. łapówkarstwa) w Świetle stulecia. Mnich uznawany jest przez Tajlandczyków za osobę, która chodzi wzdłuż granicy dwóch światów – złudnego, pełnego cierpienia świata sansary oraz szczęśliwego, wyzwolonego z cierpienia świata nirwany. Sakralizowaną postać mnicha, źródło uwielbienia i przerażenia, trudno przyjąć zatem w wersji krytycznej. Ponadto Headshot. Mroczna karma (2011) Pen-Eka Ratanaruanga, film dystrybuowany nawet w Polsce w zeszłym roku, nad wyraz ciekawie łączy wątki buddyjskie z elementami kina noir. Właśnie niecodzienne połączenie, świeże spojrzenie na gatunki z perspektywy innego kontekstu kulturowego staje się najmocniejszym atutem Tajlandii. Jednak nadal to temat reinkarnacji wydaje się najważniejszy, m.in. za sprawą Wujka Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia. Apichatpong Weerasethakul fabularnie, ale co ciekawsze także formalnie nawiązuje do idei reinkarnacji. W swoim wywiadzie dla Cinema Scope podkreśla, że forma tego filmu jest rodzajem prześledzenia reinkarnacji kina jako medium, a ponadto staje się elegią dla samej taśmy celuloidowej. Film nagrany jest na sześciu szpulach, zaś każda z nich przywołuje inną konwencję gatunkową. Wujek Boonmee… będzie być może jednym z ostatnich filmów zrealizowanych na taśmie, która przez ostatnią dekadę toczyła z góry przegraną walkę z zapisem cyfrowym.
Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia (2010, reż. Apichatpong Weerasathakul)
Innym charakterystycznym elementem folkloru tajlandzkiego, przebijającym się do kinematografii, są duchy. Motyw ten najpowszechniej z trzech przeze mnie wybranych jest obecny w popkulturze. Jako kolejny kraj azjatycki słynący z kina grozy, Tajlandia prezentuje całe bogactwo swojej wyobraźni, niezdominowanej przez gotycyzm, który staje się dla Zachodu źródłem inspiracji, ale daje się już tu zauważyć „zmęczenie materiału” i marazm twórczy.
Jeszcze kilka tygodni temu miałam wrażenie, że reżyserzy z Tajlandii, którzy w poprzedniej dekadzie zachwycili międzynarodowe festiwale filmowe, przechodzą cichy okres lub zamilkli zupełnie. Jednak obalenie tego przypuszczenia nagle do mnie przyszło: ostatnia informacja o tym, że Weerasethakul zorganizował budżet na swój nowy film, co więcej, będzie w następnym roku bohaterem retrospektywy na Nowych Horyzontach we Wrocławiu. Ponadto kino tajlandzkie nadal podbija mniejsze festiwale, czego idealnym przykładem może być warszawski Festiwal Pięciu Smaków, którego konkurs od dwóch lat wygrywają właśnie filmy z Tajlandii. Trudno w jednym artykule przekazać, jak wiele ma do zaoferowania kinematografia Tajlandii. Jednak na pewno nie są to tylko duchy, dżungla, seks i buddyzm.
Maja Korbecka