MAŁY WIELKI EKRAN, CZYLI MARVEL WCHODZI NA ANTENĘ

marvels-agents-of-shieldMarvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. (2013, Maurissa Tancharoen, Jed Whedon, Joss Whedon)

Gdy w połowie 2010 roku, w ramach Marvel Studios utworzony został wydział telewizyjny, nikt nie miał wątpliwości, że będące właścicielem komiksowego potentata Walt Disney Company wiąże z ekranizacjami historii o superbohaterach dalekosiężne plany. Potrzeba jednak było dwóch lat i spektakularnego sukcesu w kinach, by droga na mały ekran stanęła otworem. Pionierem na tej ścieżce rozwoju Uniwersum Marvela ogłoszony został serial Agents of S.H.I.E.L.D., a za odpowiednią jakość i zgodność z poprzednimi produkcjami ręczyć miał Joss Whedon, człowiek odpowiedzialny za Avengers. Co mogło pójść nie tak?

We wszystkich zapowiedziach tegorocznych premier telewizyjnych, Agenci zajmowali czołowe miejsca. Wydawało się, że potencjału, jaki niesie ze sobą przeniesienie na mały ekran przynoszącej miliardy dolarów zysku serii, nie sposób zmarnować. Kolejne trailery i doniesienia o gościnnych występach gwiazd znanych z filmów tylko potęgowały oczekiwania. Nieliczne głosy zwątpienia, napływające głównie od osób znających chociaż trochę realia ogólnodostępnej amerykańskiej telewizji (serial powstawał dla ABC), ginęły w szale kampanii promocyjnej. Jeszcze tylko pokaz przedpremierowy dla rozradowanej gawiedzi na Comic-Conie (oczywiście entuzjastycznie przyjęty) i wreszcie premiera, która miała wbić w fotel każdego fana filmowego Uniwersum. Rzeczywistość bywa jednak okrutna.

Napisać o Agents of S.H.I.E.L.D., że nie spełniają pokładanych w nich nadziei, to nic nie napisać. Niestety, prawda jest taka, że serial ten jest jednym z największych rozczarowań jesieni, co dziwi szczególnie mocno, biorąc pod uwagę atuty, jakimi dysponowali jego twórcy. Mieli głównego bohatera – Agenta Coulsona (Clark Gregg), którego nie trzeba było przedstawiać, bo pojawił się wcześniej w czterech filmach z Uniwersum. Mieli już wykreowany, spójny, bogaty i różnorodny świat, a w jego ramach kilka różnych tropów, którymi można było podążyć. Mieli w końcu główny wątek fabularny rozwijający się wokół agencji S.H.I.E.L.D., również znanej z filmów, ale do tej pory nadmiernie nie eksplorowanej. Wszystko to stanowiło potencjał, o jakim mogą pomarzyć twórcy większości nowych seriali. Wystarczyło tylko oprawić całość w zgrabną historię. Zadanie, jak się okazało, zdecydowanie przerosło swoich wykonawców.

Rzeczą, która najbardziej irytuje w przypadku Agentów, jest niemiłosiernie płytki scenariusz. Oczywiście nie wolno zapomnieć o tym, że mamy do czynienia z ekranizacją komiksu rozgrywającego się w świecie superbohaterów i wymagania dotyczące realizmu należy znacznie obniżyć, jednakże nie może to stanowić żadnego usprawiedliwienia dla twórców. Wystarczy sobie przypomnieć poszczególne filmy z Uniwersum, a zobaczymy, że w porównaniu do serialu są one absolutnymi wyżynami scenopisarstwa. Zarys historii, choć nieszczególnie oryginalny (doświadczony agent zbiera grupę do zadań specjalnych, której członkowie różnią się od siebie praktycznie wszystkim), wydaje się jednak dobrym punktem wyjścia. Niestety, już przy pierwszej przeszkodzie następuje wywrotka. Poszczególni bohaterowie są bowiem postaciami jakby żywcem wyjętymi z katalogu stereotypowych charakterów. Mamy więc twardziela indywidualistę, którego często gubi pewność siebie, doświadczoną, lecz trudną w kontaktach międzyludzkich perfekcjonistkę, dwójkę naukowców, równie pełnych zapału, co fajtłapowatych oraz geniusza komputerowego i żółtodzioba w osobie młodej dziewczyny, nadrabiającej braki w umiejętnościach ciepłem i zrozumieniem dla ludzkich uczuć. Podobnie sztampowy zestaw możemy odnaleźć w co drugim serialu animowanym amerykańskiej produkcji. O ile tam to nie razi, bo zaspokaja potrzeby małoletniej widowni, to tutaj bije w oczy od samego początku. Nie pomagają również aktorzy, w większości niedoświadczeni lub mało znani, którzy dostosowują się poziomem do scenariusza i swoje role szyją bardzo grubymi nićmi. Pozytywnie wyróżnia się tylko Gregg, jednakże należy mieć na uwadze, że jego Coulsona znamy już z filmów, a tutaj nie dostajemy wiele nowego. Dodajmy do tego czerstwe dowcipy, dialogi na poziomie przeciętnego gimnazjalisty i powtarzalność scenariuszowych rozwiązań w kolejnych odcinkach, a wyjdzie nam banalna opowiastka, jakich telewizja już wiele widziała.

Jednym z niewielu (jedynym?) atutem Agentów jest fakt posiadania bogatego krewnego, w postaci filmowego Uniwersum, do którego kieszeni twórcy sięgali dość chętnie, choć nie zawsze umiejętnie. Poza oczywistym łącznikiem w postaci Coulsona, krótkie występy dali również Nick Fury (Samuel L. Jackson) i Maria Hill (Cobie Smulders), co nieco ubarwiło smutny obraz całości, jednak nie miało praktycznie żadnego wpływu na fabułę. Istotniejsze były powiązania z poszczególnymi filmami, czy to w postaci elementów świata tam przedstawionego, wpływających na bohaterów serialu, czy wręcz całych, opowiadanych na wielkim ekranie historii, skorelowanych z serią (jeden z odcinków odnosił się bezpośrednio do niedawnego Thora: Mroczny świat). Daje to jakąś nadzieję na przyszłość, szczególnie że ostatnie odcinki, przed zimową przerwą w emisji, pozwalają przypuszczać, że twórcy będą zmierzać bardziej śmiało właśnie w tym kierunku.

Pozytywny akcent na koniec poprzedniego akapitu nie może jednak zmienić faktów, a te są bolesne dla twórców i fanów serialu. Oglądając Agents of S.H.I.E.L.D. większość widzów będzie przecierać oczy ze zdumienia, że tak sprawny reżyser i scenarzysta jak Joss Whedon przyłożył rękę do powstania tej miernej produkcji. Przed zdjęciem z anteny chroni ją, póki co, zaskakująco wysoka oglądalność (lecz stale malejąca, ponad dwukrotnie mniejsza niż w momencie premiery), ale trudno oczekiwać, by przy takim poziomie mogło to potrwać długo.

Mateusz Piesowicz