Koniec świata kinomaniaka
A co jeśli Majowie mieli rację i 21 grudnia 2012 roku rzeczywiście nastąpi zagłada ludzkości? Przecież tyle rzeczy już zaplanowanych! Sylwester w planach, wyjazd na narty w planach, gwiazdkowe prezenty w planach, a karp w galarecie!
Pomyślcie tylko – nie dowiemy się, jak kończą się nasze ulubione seriale, kto dostanie Oscara w 2013 roku, jaka będzie kolejna dziewczyna George’a Clooney’a. Nie obejrzymy żadnego filmu, który ma premierę po „dacie-ktorej-lepiej-nie-wypowiadać”.
Właśnie, co nas w kwestii filmowej ominie, jeśli pewnego piątkowego wieczoru 2012 roku spadnie meteor czy wybuchnie bomba, a my od tej pory będziemy hasać sobie po raju czy, jak kto woli, cieszyć się haremem zakapturzonych dziewic? Zakładamy oczywiście przy okazji, że ten nasz bóg nie uznaje kina, telewizora ani piratebaya.
Kto straci najwięcej? Oczywiście my, Polacy! Weźmy sobie na przykład takiego długo wyczekiwanego Hobbita (reż. Peter Jackson) – polska premiera – 28 grudnia 2012, światowa – przeszło miesiąc wcześniej. Zakładając oczywistą oczywistość, że przecież nikt nie pomyśli o szukaniu filmu w sieci (tfu!), to wszyscy umrzemy nim poznamy filmowego Bilbo Bagginsa. Mało tego! Wcześniej niż w Polsce premiery tego filmu odbędą się w Kolumbii i Armenii! Coś mi się wydaje, że fani Tolkiena prędzej wskażą palcem którędy do Mordoru niż odnajdą Armenię na mapie świata. Przed pokrzywdzonymi Polakami na Hobbita zdążą też pobiec Rosjanie. Co jak co, ale to już jest zamach.
Może wy, drodzy czytelnicy, tego końca świata nie widzicie, ale producenci filmowi tak. Skąd ten wniosek? Na 21-ego nie zaplanowano w Polsce żadnej (powtarzam – ŻADNEJ) premiery, chociaż to piątek, przed świętami – termin idealny, jeśli nie na lepienie pierogów, to na wyjście do kina. Co więcej, nikt nie zrobił żadnego filmu katastroficznego, a przecież z taką datą premiery to byłaby istna góra złota! Widzicie tę epicką scenę? Pełna sala, katastrofa w filmie zamienia się w katastrofę wokół niczym rozchodzący się z kinowego ekranu ogień w Bękartach wojny!
Wróćmy jednak do tego, co byśmy mogli zobaczyć w 2013 roku, ale z wiadomych względów nie zobaczymy… Lincoln (reż. Steven Spielberg) i Hitchcock (reż. Sacha Gervasi), dwie pozycje przodujące w wyścigu po Złote Globy i Oscary, na Piastowską ziemię, spaloną ogniem ze smoczych paszczy, zalaną powodziami i całkowicie wymarłą przybyłyby/przybędą (who knows, who knows) z czteromiesięcznym opóźnieniem. Dystrybutorzy liczyli chyba na to, że oba tytuły będą sympatyczniej wyglądać na plakatach z wypisaną liczbą nominacji, ale nie wzięli pod uwagę, że w świetle grudniowych „okoliczności” mogą wcale nie wyglądać.
Co więcej, polska populacjo, nie dane nam będzie zobaczyć Nędzników (reż. Tom Hooper) ze śpiewającymi rolami Hugh Jackmana, Russella Crowe, Anne Hathaway i Sachy Barona Cohena. Choć może to i lepiej, bo z tymi hollywoodzkimi wokalami to różnie bywa, a jeśli ktoś widział Les Misérables w warszawskiej Romie, to sobie przynajmniej pozytywnego wrażenia nie zepsuje.
Nie obejrzymy też Kwartetu Dustina Hoffmana i Życia Pi Anga Lee, bo przecież produkcje są drogie, tłumaczenie długo trwa, cierpliwość – ważna cnota i tak dalej, i tak dalej. Ale jakoś Zmierzch to śmignął do Polski w dwa dni po premierze. I to jest dopiero koniec świata!
Pociesza fakt, że wszyscy Ziemianie nie zobaczą Django Tarantino, nie dowiedzą się, co będzie w Avatarze 2 Camerona oraz jaką zagadkę rozwiąże Sherlock Holmes w trzeciej części nowej serii jego przygód. A przecież produkcje już ruszyły, tyle pracy włożonej, tyle pieniędzy zainwestowanych! Wszystko ma się zmarnować?! Nie ma rady. Świat się skończy? Przenosimy kino w zaświaty!
Katarzyna Płachta