Kind of Magic
„Wiesz, że to trwa trzy godziny ?!” – okrzyk oburzenia jednego z widzów, oczekujących na seans Atlasu chmur, rozniósł się po sali kinowej na tyle donośnie, że zacząłem się poważnie zastanawiać czy projekcja głośnej produkcji rodzeństwa Wachowskich i Toma Tykwera akurat w piątkowy wieczór to dobry pomysł. Wystarczyło jednak, by film się zaczął, a jeszcze niedawno przerażające trzy godziny rozpłynęły się gdzieś we mgle.
Streszczenie fabuły Atlasu chmur jest zadaniem karkołomnym. Akcja rozgrywa się na sześciu płaszczyznach czasowych, które dzieli nawet kilkaset lat. Wypełnia je tłum barwnych postaci, począwszy od XIX-wiecznego prawnika idealisty, przez zaangażowaną społecznie dziennikarkę z lat 70., po na wpół dzikiego mieszkańca postapokaliptycznego świata. Choć pozornie nie mają oni ze sobą nic wspólnego, wraz z odkrywaniem fabularnych zawiłości dostrzegamy, że wydarzenia z ich udziałem korespondują ze sobą. Decyzje podejmowane przez bohaterów jednej linii czasowej nierzadko mają konsekwencje w kolejnej. Wszystko, co zobaczymy na ekranie, prędzej czy później powraca – nawet z pozoru błaha czynność jednostki, z perspektywy czasu, może mieć doniosłe znaczenie dla całej cywilizacji. Zgodnie ze sloganem reklamowym w tym filmie „nic nie jest przypadkowe”.
Spiętrzenie wątków może z początku wydawać się przytłaczające, ale już po kilku minutach seansu obraz zaczyna się rozjaśniać. Niewątpliwa w tym zasługa scenariusza, którego autorzy wystrzegają się istotnych dla odbioru całości błędów. Łatwo sobie wyobrazić, jak trudne musiało być stworzenie takiego skryptu, mając świadomość, że David Mitchell, autor powieści będącej podstawą adaptacji rozbił całość na sześć odrębnych opowieści, łącząc je dopiero w finale. Zamknięcie takiej historii w logicznym scenariuszu to jedno – zupełnie inną sprawą jest przeniesienie tego na ekran. Tom Tykwer i rodzeństwo Wachowskich utworzyli dwie ekipy, z których każda zajęła się trzema historiami (nie jest trudno zgadnąć, która wyszła spod czyjej ręki), jednak podczas projekcji ta różnica jest praktycznie niedostrzegalna, bo opowieść ani na moment nie gubi właściwego rytmu. Gdy uświadomimy sobie, że film był kręcony w tym samym czasie, przez różnych ludzi i w różnych miejscach, możemy tylko pogratulować twórcom skutecznego opanowania tak gigantycznego logistycznie przedsięwzięcia.
Najbardziej zdumiewająca dla mnie w odkrywaniu Atlasu chmur była jego różnorodność gatunkowa. Czego tu nie ma! Science-fiction miesza się z political fiction, historyczny dramat kostiumowy płynnie przechodzi w absurdalną komedię, by zaraz potem ustąpić miejsca groteskowemu horrorowi, ni z tego ni z owego zastąpionemu klasycznym melodramatem, od którego musimy oderwać wzrok, by śledzić strzelaninę rodem z najlepszych filmów akcji. Oglądanie tego filmu jest jak wycieczka do wesołego miasteczka, gdzie za cenę jednego biletu dostajemy możliwość wypróbowania każdej karuzeli. Próby stworzenia takiej mieszanki już się w kinie zdarzały, ale ta jest chyba pierwszą naprawdę udaną. Wyczucie konwencji, jaka aktualnie obowiązuje na ekranie, dzięki biegłości twórców w posługiwaniu się językiem filmowym, nie nastręcza żadnych trudności. Zestawienie ze sobą tak odmiennych stylistycznie gatunków – stworzyło mieszankę wybuchową, która jednak nie powoduje u widza niestrawności, a raczej, niczym dobry drink, smakuje jeszcze długo po spożyciu.
Parę słów należy poświęcić odtwórcom głównych ról, choć jest to temat zasługujący na znacznie bardziej dogłębną analizę. Każdy z członków głównej obsady zagrał bowiem w Atlasie chmur więcej niż jedną rolę. Rekordziści (Tom Hanks, Halle Berry, Hugo Weaving, Jim Sturgess, Hugh Grant) pojawiali się w każdej z sześciu historii. Ten genialny w swojej prostocie pomysł, by do różnych ról zaangażować tych samych aktorów, ma tu dwojakie znaczenie. Po pierwsze – koresponduje z głównym założeniem ideowym filmu (człowiek odradza się wielokrotnie w różnych postaciach). Po drugie – sprawia ogromną satysfakcję widzowi, który ma okazję podziwiać, jak aktorzy radzą sobie w odmiennych konwencjach. Nie wspominając o tym, że samo wyłapywanie znajomych twarzy ukrytych pod bardzo efektowną charakteryzacją, stanowi często nie lada wyzwanie i kolejną przyjemność płynącą z obcowania z Atlasem chmur.
Najczęściej powtarzanym zarzutem wobec nowej produkcji Wachowskich jest jej pretensjonalność i prezentowanie postawy filozoficznej na poziomie gimnazjalisty. Zdaje mi się jednak, że jest ona sprawą prywatną każdego człowieka. Czy przekonuje nas wizja zademonstrowana w Atlasie chmur, to kwestia do indywidualnego rozstrzygnięcia. Pretensje można mieć jedynie o jej, momentami zbyt dosłowny i nachalny, sposób przedstawienia, który wręcz uniemożliwia swobodną interpretację. Jednak ta wada ginie pod natłokiem serwowanych przez film atrakcji. Atlas chmur to przede wszystkim dzieło, które przywraca wiarę w magię kina. Takie, dzięki któremu na pytanie postawione na początku, mogę w pełni świadomie odpowiedzieć: „Wiem. Szkoda, że tak krótko.”
Mateusz Piesowicz