Czy nadejdzie koniec? [recenzja]

dolan3

Czy nadejdzie koniec?

 

Xavier Dolan uchodzi za genialne dziecko współczesnego kina. Wielki sukces jego poprzednich filmów – Wyśnionych miłości (2010) i Zabiłem moją matkę (2009) – pozwolił mu zdobyć w wieku 23 lat sławę, o której wielu reżyserów może tylko marzyć. Rozpoznawalne nazwisko przełożyło się z kolei na pokaźny, jeśli chodzi o kino niezależne, budżet (osiem milionów dolarów) jego nowej produkcji – Na zawsze Laurence. Dla porównania można dodać, że Miłość Michaela Hanekego, która w tym samym czasie weszła do polskich kin, kosztowała (zaledwie) siedem milionów euro.

Pieniądze nie są w tym przypadku bez znaczenia: najwyraźniej to właśnie przypływ środków pozwolił Dolanowi  puścić wodze wyobraźni. Efektem jest ponad dwugodzinny melodramat, w którym prosta i niezbyt już oryginalna w naszych czasach opowieść o mężczyźnie chcącym zmienić płeć, przetykana jest scenami nic nieznaczącymi o teledyskowej estetyce, budzącej skojarzenia z reklamami mody. Cała uwaga widza zostaje skupiona albo na użytej w filmie muzyce, albo na ubraniach, zaprojektowanych zresztą przez samego reżysera. Najbardziej płynności filmu szkodzi jednak nieudolny montaż, przez który czasem odnosi się wrażenie, że kolejne sekwencje nie mają żadnego związku tematycznego, a jedyną łączącą je cechą jest obecność tych samych postaci. Dolanowi było widocznie żal wyrzucić tak wielką część zbędnego materiału. Bał się być może, że widzowie nie ujrzą wystudiowanych kadrów, na których stworzenie poświęcił tyle czasu. Niestety skutkiem tego sentymentu jest nierówne tempo powodujące, że film wydaje się zbyt długi i nużący.

photo-Laurence-Anyways-2012-5

Najbardziej rozczarowuje jednak sposób, w jaki reżyser potraktował temat transseksualizmu. Przemiana głównego bohatera jest nagła i polega jedynie na przebraniu się za kobietę. Płytkie psychologicznie postaci, prowadzące na dodatek bez przerwy quasi-filozoficzne rozmowy, nie są w stanie wzbudzić w widzu żadnej innej emocji, jak tylko irytację. Dolan wykorzystał postać transseksualisty wyłącznie dlatego, że jest ona nierozłącznie związana z estetyką kampową. Zabrakło tu jednak ironii i poczucia humoru charakterystycznych dla kultowej Priscilli, królowej pustyni (Stephan Elliot, 1994) czy innych kampowych klasyków, do których tak chętnie nawiązuje.

Na zawsze Laurence jest także dowodem na nieumiejętność reżysera do wyjścia poza kilka sprawdzonych we wcześniejszych filmach chwytów. Do tej pory ukazywał on bardzo osobistą wizję życia współczesnych gejów, dając świadectwo zmiany, jaka zaszła w queerowym środowisku od lat 90. Tym razem tematem jego filmu jest związek dwóch całkowicie odrealnionych postaci, zaś w tle przemyka sztampowo potraktowany problem zmiany płci. Wydaje się także, że skłonność reżysera do nadmiernej estetyzacji nie przesłaniała wcześniej całkowicie filmowej fabuły, natomiast w Na zawsze Laurence widz jest niestety nieustannie atakowany kiczowatymi scenami bez żadnej treści. Nawet słynne sekwencje tańca, zachwycające w przypadku Wyśnionych miłościach, czy Zabiłem moją matkę, straciły już swój urok nowości, a ich nadmiar okazał się męczący. Z kolei nawiązania do twórczości wybitnych reżyserów, które zawsze udawało się Dolanowi zręcznie wplatać do swoich filmów, stały się zbyt dosłowne i pozbawione sensu. Weźmy za przykład scenę, w której główni bohaterowie idą środkiem szosy (w nieznośnym, ulubionym przez reżysera, zwolnionym tempie), a z nieba spadają ubrania. W tym oczywistym nawiązaniu do finału Zabriskie Point (1970) Michelangelo Antonioniego nie ma jednak innego celu, jak tylko zgromadzenie w jednym ujęciu jeszcze większej ilości ubrań.

Niestety Na zawsze Laurence nie skłania więc ani do przemyślenia problemu zmiany płci, ani do weryfikacji poglądu na współczesne kino. Zmusza za to do nieustannego zadawania sobie pytania w czasie seansu: Czy w końcu nadejdzie koniec?

Mateusz Góra