Czas jak kłębek włóczki [recenzja]

loop3

Czas jak kłębek włóczki

 

Obserwując współczesne kino można dojść do wniosku, że nie jest to najlepszy czas dla science-fiction. Chyba, że mówimy o wysokobudżetowych widowiskach naszpikowanych efektami specjalnymi, w których trudno stwierdzić co jest bardziej sztuczne: wybuchy, gra aktorska czy biust głównej bohaterki. Niby o to właśnie chodzi – o wyobrażenie katastrofy i radość z całkowitego zniszczenia – czasem jednak człowiek zatęskni za filmem, w którym krew bohatera zasila również jego mózg. Kiedy więc pojawił się Looper Riana Johnsona, wielu było wniebowziętych: wreszcie coś oryginalnego, inteligentnego, innego!

Rzeczywistość wygląda nieco mniej optymistycznie: Looper w żadnym wypadku nie jest dziełem oryginalnym – chyba, że rozumiemy przez to fakt, iż nie jest kolejnym rebootem, remakiem i poszóstną przeróbką ósmego z kolei sequela, nakręconego przez wyrobnika-rutyniarza, ani nawet adaptacją znanej powieści. Fabuła opowiada o przyszłości, w której podróże w czasie stały się faktem i… zostały natychmiast zakazane. Ich głównym użytkownikiem stała się mafia, posyłająca w przeszłość ludzi do zlikwidowania, gdzie wynajęci zabójcy – zwani looperami – załatwiają brudną robotę. Jednym z nich jest Joe (Joseph Gordon-Levitt), arogancki i pewny siebie młodziak, przed którym rozpościera się wizja całkiem wygodnego życia. Przynajmniej do momentu, gdy na jego celowniku znajdzie się Joe z przyszłości (Bruce Willis), starszy, lecz również bardziej doświadczony i wyjątkowo zdeterminowany w swym celu…

Looper-051

Stary człowiek i może…

Brzmi znajomo? Bo i takie jest – Loopera bez trudu można włączyć do zestawu filmów podejmujących temat podróży w czasie i ich konsekwencji – by wspomnieć chociażby Terminatora (1984) Jamesa Camerona oraz 12 małp (1995) Terry’ego Gilliama. Skoro jednak nie jest to kino oryginalne, na czym zasadza się jego wartość i sukces? Otóż mówiąc najprościej: na syntezie przeciwieństw. Film Johnsona znamionuje wyraźny dualizm, objawiający się niemal na każdej płaszczyźnie, od fabuły począwszy, na konstrukcji świata skończywszy. To hołd dla klasyki gatunku, doprawiony jednocześnie odczuwalną dawką własnych pomysłów i rozwiązań. Widać to w konstrukcji fabularnej: niby reżyser korzysta ze sprawdzonych pomysłów i klisz, wykorzystuje elementy gatunkowe kryminału i kina akcji, lecz jednocześnie przesuwa ich akcenty. Niby mamy dwóch solidnych zakapiorów i grupę gangsterów, którzy strzelaniną nie pogardzą, lecz istotniejszy jest rozwój bohaterów i odkrywanie ich motywacji. Ten wątek dostarcza  niekiedy większych emocji niż wymiana ognia, często zresztą ominięta zręczną elipsą i przejściem montażowym.

Podobnemu „pęknięciu” podlega świat przedstawiony: z jednej strony mamy dystopijną, wielką metropolię po kryzysie energetycznym, gdzie rządzą gangi, których członkowie balują w modnych knajpach, a zwykli obywatele poruszają się zdezelowanymi samochodami na energię słoneczną. Z drugiej – amerykańską wieś, na której młody Joe czeka na swoją starą wersję; miejsce niemal żywcem wyjęte z lat 50., z charakterystycznym stylem architektonicznym, polem kukurydzy i włóczęgami żebrzącymi o żarcie. Częścią tej strategii jest wreszcie sam bohater i jego dwie odsłony, wyraźnie osadzone w hollywoodzkim schemacie herosa, a jednocześnie kopiące pod nim dołki. Bo i kto w takim zestawieniu jest lepszy: egoistyczny ćpun i sukinsyn, który pragnie powrócić do swojego dawnego, wygodnego życia, przy okazji chroniąc cudzą rodzinę, czy też nawrócony gangster, pragnący uratować ukochaną, popełniając przy tym względem osób postronnych niegodziwości jeżące włos na głowie cenzorom i łamiące niepisane zasady Hollywoodu?

looper-image04

… dać młodym wycisk.

Looper pełen jest mniejszych bądź większych przesunięć i gier tego rodzaju (warto choćby porównać, jaką bronią posługuje się każda z wersji Joego) oraz interesujących pomysłów fabularnych. Nie jest to jednak film idealny: chwilami sięga po rozwiązania kiczowate i zwalające z nóg patosem, zwroty akcji można łatwo przewidzieć, a konstrukcja postaci i ich moralność nie każdemu musi przypaść do gustu. W zamian dostajemy jednak pomysłowo skonstruowany, dobrze zagrany thriller science-fiction z niezłymi dialogami, interesującym światem przedstawionym i sprawnie dozowanym napięciem. Dwie godziny spektaklu upływają szybko i po jego zakończeniu raczej nikt nie powinien desperacko szukać wehikułu czasu, aby je odzyskać. Chyba że po to, by obejrzeć Loopera raz jeszcze.

Piotr Sarota